Albo polubisz siebie,
albo masz przesrane.
...Taka moja złota myśl na każde kolejne DZISIAJ.
Ostatnio dodane zdjęcia
O mnie
Informacje o pamiętniku:
Odwiedzin: | 9676 |
Komentarzy: | 49 |
Założony: | 29 października 2015 |
Ostatni wpis: | 31 maja 2016 |
kobieta, 35 lat, Nowy Sącz
164 cm, 56.00 kg więcej o mnie
Albo polubisz siebie,
albo masz przesrane.
...Taka moja złota myśl na każde kolejne DZISIAJ.
Koszmarny zabieg i wielka zmiana, czyli mało
przyjemny wpis, który da Ci do myślenia :P
Obrazek pochodzi z: http://www.evilenglish.net/
Zacznę z (nomen omen) grubej rury :D
3 tygodnie temu miałam zabieg usuwania hemoroida. To bardzo ciekawe, bo chyba rzadko się to zdarza u osób w moim wieku...No, chyba że jest tutaj ktoś poniżej 30-tki, który ma to już za sobą - ręka w górę! Wiedziałyście, że ten problem dotyka co drugiego Polaka?!
Jeśli uważasz, że ten temat Cię nie dotyczy, polecam przeskoczenie tekstu prawie na sam koniec. Tam znajdziesz 7 punktów, które z pewnością Cię dotyczą - koniec kropka!
Te osoby, którym nic w tej materii (jeszcze) nie dolega, mimo wszystko zachęcam do dalszej lektury. Ku przestrodze.
W gruncie rzeczy mi też nic nie dolegało. Ot, jakiś kawałeczek skórki wystający tam, gdzie nie trzeba...no i od czasu do czasu jakieś zmagania w toalecie. Ale bez żadnych bóli, krwotoków i innych strasznych rzeczy o których tyle się naczytałam w necie.
Lekarz uznał, że póki problem się nie rozwinął i póki pierwszy poród daleko przede mną, lepiej to usunąć dla świętego spokoju. Bo w ciąży lub/i po porodzie podobno byłby jeszcze większy koszmar.
Prawdę mówiąc, święty spokój to ja miałam PRZED zabiegiem, po którym bezpowrotnie się ten spokój skończył :P Ale chyba na dobre mi to wyjdzie...
Gdybym wiedziała, jak bardzo będzie bolało samo to znieczulanie igłą prosto w d*** (darłam się na cały szpital), chwytałabym się wszelkich możliwych sposobów, by wyleczyć się innymi, mniej inwazyjnymi metodami. Choć to podobno pic na wodę, a i usuwanie chirurgiczne wcale nie gwarantuje, że problem nie powróci!
Byłam wściekła na lekarza, bo ani słowo nie padło na temat odpowiedniego przygotowania do zabiegu - a powinno być takie, jak do kolonoskopii, czyli totalne wyczyszczenie jelit i zakaz jedzenia już w przeddzień zabiegu. Dlaczego? Ano wyobraź sobie, że dzień po zabiegu, nieprzytomna z bólu, musisz się wypróżnić organem, który jest jedną palącą z bólu raną...
Od moczenia tyłka w zimnej wodzie - w celu chwilowego złagodzenia bólu - nabawiłam się chronicznego bólu gardła :P
Po dwóch dniach bezskutecznych wysiłków w toalecie wpadłam na genialny pomysł - "załatwiania sprawy" w misce z ciepłą wodą! To był przełom! :D Mimo, iż nadal z wielkim bólem, ale jednak - zaczęłam powoli pozbywać się nagromadzonego balastu.
I wówczas przeżyłam szok. Bo pomimo tego, że przez 3 dni od zabiegu ból nie pozwalał mi jeść, tego "balastu" było...BARDZO, BARDZO DUŻO.
Okazało się, że przegłodzony organizm wreszcie pozbywa się jakichś zaległych śmieci, które leżały sobie w moich jelitach cholera wie, odkąd.
I tak oto schudłam 3 kilo w 3 dni :-O
Kiedy po paru dniach ból powoli zaczął ustępować (pomijając dalsze problemy w toalecie i uzależnienie od miski :D), apetyt wrócił ze zdwojoną siłą. Nie znaczy to jednak, że ja wróciłam do starego sposobu jedzenia - nie dlatego, że postanowiłam się zdrowo odżywiać, ale dlatego, że MOJE CIAŁO MI NA TO NIE POZWALA.
W miniony weekend mijały 3 tygodnie od zabiegu, zaszalałam i pozwoliłam sobie na kiełbaskę z grilla, piwo i frytki (ale nie wszystko na raz). Nieświadoma tego, ile bólu będzie mnie to kosztowało w toalecie. Co ja sobie właściwie wyobrażałam?! Nazajutrz moja d*** boleśnie sprowadziła mnie na ziemię... :D
I bardzo dobrze. Mam nauczkę. I tą nauczką chcę się podzielić również z tymi z Was, które nie skarżą się na żadne jelitowe dolegliwości. Proszę, przeczytajcie tekst poniżej.
Mimo pewnych bolesnych ograniczeń (bo nadal się goi), cieszę się z obecnego - pozabiegowego - stanu. Oto dlaczego:
1. Moje ciało buntuje się, gdy za długo siedzę. Zaczynam czuć dyskomfort i pieczenie. Podświadomie czuję, że powinnam się poruszać, a gdy już zaczne - mój organizm dość szybko reaguje i "wygania" mnie do toalety. Mam wrażenie, że zabieg wyostrzył pracę "w tamtych rejonach". Muszę się posłusznie dostosować, ale dzięki temu nabieram szacunku do własnego ciała.
2. MUSZĘ pić więcej wody i jeść ostrożniej. Muszę, bo inaczej organizm bardzo szybko "zemści się" bolesnym zatwardzeniem. Cieszę się z tego, bo teraz rozumiem i widzę na własnym przykładzie, jak wiele zmienia właściwe nawodnienie ciała.
3. Każdorazowa toaleta powinna być zwieńczona PODMYCIEM SIĘ. Wiedziałyście o tym, zdrowe Panie?
4. Zamiast wysilać się ponad miarę w toalecie, należy codziennie ćwiczyć mięśnie Kegla i odbytu. A na sedesie wrzucić na luz :) Jak ma wyjść, to wyjdzie. Nie wychodzi? Patrz punkt 1 i 2 :)
5. Powolny powrót do "normalnego" jedzenia uświadomił mi, że dotychczas bardzo często się przejadałam. Jedząc ostrożniej i uważniej łapię się na tym, że szybciej jestem najedzona. A zresztą odkąd jestem po zabiegu, napychanie się jedzeniem ma swoje nieuniknione konsekwencje - ból i krew w toalecie. Dzięki temu te 3 kilo które spadły ze mnie w pierwszych dniach po zabiegu nie wróciły, gdy zaczęłam znów jeść, bo teraz organizm sprytnie wymusza na mnie umiar w jedzeniu. I bardzo dobrze.
6. BARDZO WAŻNE - zrób wywiad rodzinny pod kątem hemoroidów!!! W moim przypadku to była najwyraźniej złośliwość genów, ale też pamiątka po kilkuletnim maratonie słodyczowych wyżerek :( Szanujmy swoje ciała, "wyłapujmy" każdą krew w stolcu - to już bezwzględny sygnał, by natychmiast pójść do lekarza.
7. Nie bójmy się kolonoskopii i gastroskopii - mam te dwa zabiegi za sobą i powiem Wam, że to był PIKUŚ w porównaniu z usuwaniem hemoroida i jego następstwami. Po kolonoskopii i gastroskopii niemal od razu wraca się do normalnego życia. Po usuwaniu ma się tydzień wyjęty z życia :( Dlatego zastanówcie się, co się bardziej opłaca i co jest bardziej "PRO" - profilaktyka, czy prokrastynacja? (U mnie ta profilaktyka była, ale niestety już trochę za późno. Gdybym parę lat temu wzięła sobie do serca punkt 1,2,3 i 4, prawdopodobnie nie musiałabym przeżywać tego całego koszmaru).
Na koniec zachęcam do komentowania - jeśli macie podobne doświadczenia, chętnie je poznam :)
Zostań swoją WŁASNĄ CHODAKOWSKĄ ;D
Śledzę Panią Ewę na Fb i lubię czytać te jej pozytywne, energetyczne wpisy. Ale im dłużej je czytam, tym mniej czuję tą motywację. To dziwne, prawda?
Dotarło do mnie, że szybko się uodparniam na motywację z zewnątrz. O wiele bardziej działa na mnie porządny kop w tyłek z mojej własnej strony :))
Szkoda tylko, że strasznie słomiane te moje kopniaki. Szybko tracą siłę. W czym tkwi problem? Oczywiście, w systematyczności i konsekwencji.
Ale od czego jest szanowna Vitalia?! :D
Dlatego od tej chwili jestem, -tak, JESTEM, nie "będę", tylko JUŻ TERAZ JESTEM - swoją własną Chodakowską :D A to oznacza tylko jedno:
DO ROBOTY!!! BOCZEK SAM NIE WYPARUJE!!! BIKINI SIĘ SAMO NIE ZROBI!!! TRZEBA NA NIE ZAPRACOWAĆ!!!
Chyba jeszcze nie dotarła do Ciebie powaga sytuacji: Heloooołłł!!! Zima już się skończyła! Od wczoraj czas biegnie nieubłaganie w stronę coraz cieplejszych dni!
CO ZAMIERZASZ Z TYM ZROBIĆ? Dalej udawać, że jakoś to będzie? Że jeszcze jedna kanapeczka, bo przecież do lata masz jeszcze sporo czasu? G***o prawda. Przypomnij sobie, jak błyskawicznie minęły te TRZY (!!!) miesiące od Sylwestra. Przerażające. Pamiętasz, co sobie wtedy obiecywałaś? I co, dotrzymałaś słowa?
NIE, KURNA, JUŻ TY WIESZ, NIE DOTRZYMAŁAŚ.
JESTEŚ TO WINNA SWOJEMU CIAŁU, SWOJEMU ZDROWIU, SWOIM MARZENIOM TAK DŁUGO ODKŁADANYM NA POTEM.
No to jakie plany na resztę dnia? Taaaak, masz jeszcze CAŁE 4 GODZINY, z których się nie wykręcisz. Powiem Ci, oto co zrobisz:
1. Poćwiczysz 45 minut tak solidnie, że jutro poczujesz zakwasy :D :D
2. Domęczysz tą surówkę, którą męczysz od przedwczoraj. Nie, nie przegryziesz kanapeczką. Zadowolisz się tym zielskiem :D
3. Poświęcisz wreszcie to 20 minut na masaż twarzy, który obiecałaś swojej skórze już ....hohoho! 100 lat temu. A czas leci. Grawitacja nie śpi :P :P
4. Palce też poćwiczysz. Pół godziny! Tak, na tej samej gitarze, o której tak długo marzyłaś, na którą wydałaś kosmiczne pieniądze, a która teraz leży w kącie i zbiera kurz. Chyba sobie żartujesz...Jesteś to winna swoim własnym marzeniom o tym, by w końcu ją mieć. I GRAĆ.
No, idę odhaczać punkty z powyższej listy.
Szkoda życia na facebooka, szkoda życia na kanapki z pasztetem po godzinie 18.00 !!!
:D
Aaaa!!! Koniec zimy, koniec wymówek!!!
Postanowiłam zmienić trochę formę mojego pamiętnika. Oprócz sporadycznych tyrad o samodoskonaleniu, jakie tutaj od czasu do czasu zamieszczałam, dla własnego dobra powinnam zacząć zdawać tutaj jakieś raporty. SAMA PRZED SOBĄ. No bo skoro już się wymądrzam i publikuję tu jakieś złote rady, to aż głupio byłoby nie świecić przykładem ich skuteczności :P
Brakuje mi tego poczucia,że zmierzam naprzód. Jak sobie pomyślę, że kolejna niepotrzebna kanapka z rzędu ma zaprzepaścić zajebiste wspomnienia z moich najlepszych lat (które miałabym za 10,20 lat) – NIE GODZĘ SIĘ NA TO.
Czuć pierwsze powiewy wiosny i ta cała cholerna zima (i tak śmieszna w porównaniu w tymi sprzed parunastu lat) zaczyna się na dobre wycofywać. Powinnam się z tego cieszyć, a nie czuć napięcie na myśl o konieczności przywdziania lżejszych ubrań.
Źle na mnie wpływa brak dyscypliny. Chyba nawet gorzej wpływa na moją psychikę, niż na ciało! Dodatkowym kopem do działania jest perspektywa tych wszystkich wycieczek, spływu kajakowego – tylu zajebistych rzeczy, od których dzieli mnie zaledwie kilka/kilkanaście tygodni. Nie ma czasu na wyżerki.
Tego lata chcę pożegnać się z tym jednoczęściowym strojem kąpielowym, który już od…SIEDMIU lat był taką „bezpieczną zasłoną” dla mojego ciała. Oczywiście, widać było wystający brzuszek, ale mi dawał złudne poczucie, że i tak w miarę zakrywa dowód mojego obżarstwa.
Tego lata chcę bez najmniejszych kompleksów paradować w bikini. Tym bardziej na tym spływie kajakowym, do którego zostały 3 miesiące. Większość czasu w kajaku, ciągle zlana wodą - w takich warunkach ani nie zakryję wystającego brzucha grubą bluzą, ani nie ostoi się żaden makijaż. JEDYNE, CO SIĘ OBRONI TO ZAJEBISTE CIAŁO.
Do roboty więc!
NAJLEPSZE, CO MOGĘ DLA SIEBIE ZROBIĆ, TO WYJŚĆ NAPRZECIW TEMU, CO NIEUNIKNIONE.
P.S. Ten pomarańczowy Rambo poniżej to JA. B-))
Temat ostatnio wielce popularny, czyli
uzależnienie od cukru.
Artykuły w gazetach i Internetach zachęcają, by za pomocą prostego quizu postawić sobie szybką diagnozę. Skuszone zabawą w psychologa ochoczo wypełniamy test. Zapewne u większości z nas zapada wyrok – JESTEM W NAŁOGU!
Kwestią kilku następnych tabliczek czekolady jest, byś nowo poznanym ludziom zaczęła przedstawiać się: „Hej, jestem Malwina i jestem cukroholiczką”. Albo - skłaniając się ku jakiejś specjalizacji – „pączkoholiczką”, „milkoholiczką”, „ciastoholiczką” itp…
No pewnie, przecież wszystkie w tym nałogu siedzimy po uszy! Niektóre z nas kwalifikują się do grupy najwyższego stopnia uzależnienia (czekolada dziennie plus pączek dla utrzymania równowagi psychicznej), inne przejawiają dopiero początkowe symptomy („jak to, poranna kawa BEZ CUKRU??!!”). Jednak bez względu na to, do której kategorii się zaliczać, czas przerwać ten zgubny tok myślenia.
Może niektóre z Was naprawdę wystraszą się tej internetowej diagnozy i wypowiedzą otwartą wojnę wszystkiemu, co nosi znamiona cukru. Myślę, że nie tędy droga, ale ten tok dyskusji zostawiam na kiedy indziej.
Mogę się założyć o butelkę miodowego piwa, które właśnie sobie sączę (w końcu jestem z Sącza! Ha.Ha. Taki żarcik…), że większość z Was na wieść o „istniejącym nałogu”, podświadomie zaczyna jeszcze bardziej skłaniać się ku słodyczom. Same siebie stygmatyzujemy: „Oho, jestem w szponach nałogu! W takim razie całkiem zrozumiałe jest, że odczuwam niepohamowaną żądzę tegoż tutaj oto pączka…omnomnomnomm…”
Ku przestrodze opowiem Wam krótką historyjkę o jakże durnym pomyśle, na jaki kiedyś wpadłam, a który miał zagwarantować, że schudnę w wyznaczonym limicie czasu.
Otóż spisałam pewnego rodzaju „umowę” z bliską mi osobą. Warunki umowy zakładały, że w ciągu najbliższych 3 lub 4 miesięcy schudnę określoną ilość kilogramów (chyba z 10 lub 15), a jeśli nie, to druga strona tejże umowy miała otrzymać ode mnie zapłatę w wysokości… no, całkiem sporo. To miała być moja „kara” za to, że nie schudłam.
Bach! Słowo się rzekło. W dodatku na papierze!
W ciągu pierwszych 2 tygodni czułam nad sobą ten mentalny i finansowy „bacik”, jakim było widmo uiszczenia całkiem dużej „grzywny”. Ale potem coraz oporniej mi to szło. (Z perspektywy czasu wiem, że w tamtym okresie mojego życia NIE BYŁO SZANS, żebym schudła. Po prostu podświadomie jeszcze nie pragnęłam i nie rozumiałam tego wystarczająco mocno. Czy teraz już pragnę wystarczająco? No, nie wiem, zważywszy na to piwo, które stoi obok klawiatury… :P)
Po niedługim czasie wpadłam na pomysł, że cholera, pasuje się przebadać! No bo co, jeśli przegram ten „zakład” zawarty w umowie, a nie będzie w tym winy mojej, lecz np. problemów z tarczycą?
Szarpnęłam się na badania za ponad dwie stówy, co już stanowiło jakąś 1/3 przewidzianej „grzywny”.
Opłaciło się, badania wykazały niedocukrzenie, czyli hipoglikemię. Tryumfalnie wymachując wynikami badań przed nosem „drugiej strony umowy” oficjalnie anulowałam wcześniejszy kontrakt.
Oczywiście nie podejmowałam już dalszych prób odchudzania, bo przecież byłam CHORA! Co prawda do ściśle wyznaczonych przez lekarza metod leczenia dietą niekoniecznie się stosowałam…
Musiał minąć ponad rok, żeby w moim życiu pojawiły się zupełnie nowe bodźce, które zmotywowały mnie do trwałego schudnięcia. I jakoś wtedy przestało mieć znaczenie, czy mam to niedocukrzenie nadal, czy nie. Wzięłam się w garść. Słabość do słodyczy pozostała, ale już nie ważę 70 kg, tylko 59. No i teraz do porannego wstawania motywuje mnie żądza sałatki owocowej, a nie pięciu kanapek z pasztetem. A kiedyś – o zgrozo! - tyle wpieprzałam na śniadanie…
Jaki z tego wniosek?
1. Nie daj sobie wmówić – a tym samym usprawiedliwić swojego lenistwa – tym, że jesteś uzależniona. Może faktycznie jesteś, może nie jesteś. Nałóg nałogowi nierówny. Jesteś w nałogu nie bardziej, niż ja, sąsiadka obok i milion innych kobiet w tym kraju. To jeszcze niczego nie usprawiedliwia. Nie róbmy z siebie jakichś patologicznych cukrowych ćpunów :D Bo w końcu po zjedzeniu tego zajebistego pączka nadal jesteś przy zdrowych zmysłach i jesteś w stanie przyznać, że jednak to syf i mogłaś go sobie darować.
2. Jeśli nie czujesz się naprawdę gotowa i zdeterminowana, nie rozgłaszaj wszystkim wokół, że TYM RAZEM NA PEWNO SCHUDNIESZ. Nie łudźmy się takimi „zaklęciami”. Być może znowu g**no z tego wyjdzie. Tyle razy czytałam o tym, by „zobowiązać się wobec otoczenia”, bo wtedy aż głupio będzie nie dotrzymać słowa. No, głupio. Ale i tak jakoś mnie to nie zmotywowało, a jedynie zrobiłam z siebie idiotkę. A już tym bardziej nie wyskakuj z jakimiś „umowami”. Naprawdę.
I to by było na tyle.
O pułapce "obczajania" znajomych na FB
obrazek z: http://www.she-kicks-she-throws.com/
- Czyli o zmianie podejścia i …garderoby J
Jeśli NIE jesteś osobą mega pewną siebie, a tym samym jesteś raczej podatna na mniejsze lub większe ukłucia zazdrości pod adresem TYCH, KTÓRYM SIĘ RZEKOMO LEPIEJ WIEDZIE, zostaw tego cholernego Fb w spokoju i najlepiej idź kontemplować swoją zajebistość z dala od komputera, najlepiej podczas na długiego spaceru.
Sama dobrze wiesz, jak to się zwykle zaczyna i jak to się zwykle potem kończy.
Najpierw w Twoim umyśle, niczym fajerwerki na nocnym niebie, rozbłyska myśl: „Kowalska! Jak ja jej dawno nie widziałam, ciekawe co u tej pindy słychać?...”
I tu powinien wkroczyć niewzruszony głos Twojej zajebistości: „A w sumie g*** mnie to obchodzi, idę dokończyć tą serię przysiadów”.
Ale nie! Durna ciekawość zwycięża! Niczym ćma w stronę świecy, ruszasz do klawiatury… O, jest!
I w tym momencie zwykle następuje coś jakby uderzenie obuchem w brzuch (wie ktoś, czym w ogóle jest ten obuch? Ja nie wiem…).
...Cholera jasna, a jakże - Kowalska wygląda zajebiście. W informacjach, jak wisienka na torcie, promienieje nazwa firmy, w której pracuje, a która z pewnością cieszy się większą renomą, niż Twoje miejsce pracy. O ile w ogóle jakiekolwiek masz.
Znajomych w cholerę. Jakiś zaprzyjaźniony fotograf zrobił jej naprawdę piękne zdjęcia. „Ha, podrasowane!” – pocieszasz się, ale gorycz pozostaje. Po 10 minutach wiesz już, gdzie spędziła ostatnie wakacje (oczywiście Cię nie stać) i że na pewno świetnie zna angielski, zważywszy na liczbę jej znajomych – obcokrajowców.
Szlag by to trafił.
Znaczy się - ją.
Przeklinasz pod nosem
własną ciekawość, przez którą teraz będziesz snuć się po domu w poczuciu
życiowej porażki, bo Twoje życie nawet w 1/5 nie prezentuje się tak zajebiście
jak jej życie.
Istnieją różne rozwiązania, na przykład:
Obiecasz sobie, że już więcej nie dasz się ponieść impulsowi zgubnej ciekawości. Spójrz na to w ten sposób – ona, podobnie jak wszyscy na FB, pokazuje tylko to, co chce pokazać. To, co postawi ją w dobrym świetle. Myślisz sobie: ”No dobra, ale ona przynajmniej dysponuje konkretnymi narzędziami, by taki efekt wywrzeć i się jej, kurna, udało. W moim przypadku nawet najlepsi spece od PR nie mieli by za bardzo na czym się oprzeć, by zbudować dla mnie równie efektowny image…”
…No to do roboty!!!!!
Żartowałam.
Owszem, możesz z miejsca zakasać rękawy, rozpisać szczegółowy plan „naprawy” swojego życia i „rozwoju” swojej kariery, ale wiesz co? O dupę rozbić takie plany.
Nic z tych planów nie wypali, dopóki nie odetniesz się zupełnie od wpływu otoczenia, dopóki nie zadasz sobie szczerze pytania – do czego tak naprawdę mnie ciągnie? JAKIE ŻYCIE PRZYNIESIE MI SPEŁNIENIE? KIM CHCĘ BYĆ, ZANIM UMRĘ I WSZYSTKIE SZANSE PRZEPADNĄ?
Ostatnie pytanie w żadnym stopniu nie jest przedramatyzowane. Prawdziwy dramat polega na tym, że do nas NIE DOCIERA druzgocąca, a zarazem dająca WIELKIEGO MENTALNEGO KOPA świadomość, że CZAS UCIEKA...
Jako puentę całego tego wpisu przedstawię mój własny przykład.
Długo wyobrażałam sobie, że chcę pracować w biurze, najlepiej w marketingu i że to mi przyniesie satysfakcję, poczucie sukcesu i wyniesie mnie na ogólnie rozumiane wyżyny społeczne (zawodowe i finansowe). Okazja „spełnienia” w końcu się nadarzyła. Po kilku miesiącach narastającego znudzenia za biurkiem nie marzyłam już o niczym innym, tylko o rzuceniu tego w cholerę, nawet za cenę utraty zarobku i pożądanego wcześniej statusu pracownika biurowego. Kiedy później widziałam na Fb, że któraś z koleżanek pracuje w takiej, czy innej firmie na podobnym, lub wyższym stanowisku, przychodziło mi na myśl tylko: „Uff, a niech sobie pracuje! Ja bym tam umarła z nudów!”.
To tyle w temacie zazdroszczenia innym pracy. Teraz będzie o obiecanych ciuchach.
Kiedy ważyłam jakieś 10 kg więcej i czułam się gruba i brzydka, przeglądanie zdjęć szczuplejszych koleżanek jedynie wpędzało mnie w jeszcze większą deprechę (a wiadomo, na deprechę najlepsze słodycze!). Najlepszym lekarstwem okazała się wtedy zmiana podejścia – a konkretnie – garderoby. Na wzór siebie, jaką pamiętam z tamtego dnia radzę: wyłącz Fb, włącz aparat, wywal z szafy WSZYSTKO. Stań przed dużym lustrem, przymierzaj po kolei wszystkie swoje ciuchy, w najczęściej noszonych zestawach i nie tylko. Rób zdjęcia – przy dobrym, dziennym świetle. Zrób MASĘ zdjęć. Zgraj te zdjęcia na kompa. Potem wyjdź na spacer, zajmij się czymś, nie analizuj tego, co miałaś na sobie.
Po kilku godzinach,
uzbrojona w duży worek na śmieci, wróć do tych zdjęć. Obejrzyj je i oceń tak, jakbyś oceniała obcą, neutralną osobę. Pobaw
się w profesjonalnego doradcę wizerunku. Co byś jej życzliwie poradziła? Co byś
zmieniła? Jaki plan zaproponowałabyś jej, gdyby to była Twoja najważniejsza klientka?
Ja w tej sposób przeżyłam szok, oglądając te moje zdjęcia z dystansu. Z miejsca pozbyłam się połowy rzeczy. Zanotowałam dokładną listę ciuchów i dodatków, o które chce wzbogacić swoją garderobę. Dzięki obecnej dostępności do ciucholandów – największego dobrodziejstwa naszych czasów :D – stopniowo i w miarę niedrogo zrealizowałam swoje plany. Poczułam się znacznie lepiej wychodząc z domu – chociażby do sklepu – mając świadomość, że wreszcie wyglądam DOBRZE. Przekierowałam swoją energię ( i pieniądze ) na radość z dopieszczania swojego nowego wizerunku, zamiast na pocieszanie się kolejnymi słodyczowymi zakupami. Stopniowo zaopatrywałam się też w fajne ciuchy i akcesoria do ćwiczeń i jakoś na spokojnie zrzuciłam te pierwsze kilogramy.
Cały ten proces zajął mi jakieś pół roku. Zamiast
chwalić się tą przemianą na FB, wolałam jak najczęściej „pokazywać się” na
dworze – każdy spacer, każda przejażdżka rowerem były jak kolejny krok naprzód,
skuteczniejszy niż kupno wyszczuplających majtek :D
Zamiast wracać do
podziwiania szczupłych lasek na Fb, pławiłam się w porównywaniu MOICH starych
zdjęć z nowymi :D
Teraz znów jestem na etapie robienia wielkich porządków w swojej szafie i – mam nadzieję – w organiźmie. Chcę tylko podkreślić, że KAŻDA z nas pisze swoją własną historię i że Twoja historia może – a nawet powinna – się różnić od historii Twoich znajomych. W końcu ktoś musi być wyjątkowy, prawda?:) Ważne, byś swoje życie faktycznie przeżyła PO SWOJEMU. Oprzyj się pokusie demonstrowania tego SWOJEGO życia na Fb.
Pokaż innym, że najlepsze i najważniejsze dzieje się w realu. Albo lepiej NIE POKAZUJ. Niech się po prostu dzieje.
Twoje życie i Twoje ciało to jedno wielkie
DZISIAJ.
zdjęcie pochodzi ze strony: www.dailymail.co.uk
Jeśli PRAGNIESZ PRAWDZIWEJ ZMIANY, to wybij sobie z głowy
ten głupi, a powszechny schemat pt. „Na ogół trzymam dietę, ale od czasu do czasu należy mi się
chwila luzu”.
Jakich rozmiarów LUZ masz na myśli?
Bo z własnego doświadczenia wiem, że rzadko kiedy kończy się na 1 kostce czekolady.
Na tym właśnie polega pułapka diet wszelakich – dopóki racjonalny jadłospis traktujesz jako DIETĘ, to się nie dziw, że na dłuższą metę guzik z tego wychodzi.
Postrzegając zdrowy tryb życia jako
pasmo wyrzeczeń, nic dziwnego, że codziennie jesteś złakniona choćby chwili tzw.
„luzu”, który potrafi spieprzyć nawet najlepiej zapowiadający się dzień.
Dopóki nie
zrozumiesz, że KAŻDA CHWILA jest właśnie
TĄ chwilą, w której masz okazję zrobić coś DOBRZE, uczynić kolejny maleńki
krok naprzód – dopóty nie schudniesz na dobre.
Dopóki nie
zrozumiesz, że każda maleńka DECYZJA
żywieniowa koniec końców składa się na KONKRETNĄ DECYZJĘ określającą, jak
wygląda Twoje ciało dzisiaj i jak będzie wyglądać za 5, 10, 15 lat – na nic
Twoje chwilowe zrywy odchudzania.
Nie chodzi mi o to, byś najmniejszą chwilę słabości traktowała jako życiową klęskę i zagładę całej diety. Chodzi mi o to, byś każdy posiłek potraktowała jako okazję, by stać się silniejszą i zdrowszą. I żebyś -zamiast wypatrywać każdego pretekstu, by sobie dogodzić i pofolgować - sama stwarzała sobie preteksty do ruchu, wyszukiwała wciąż nowych przepisów na zdrowe pyszności i w każdym kryzysie węszyła okazję na wzmocnienie własnej silnej woli.
Nie schudniesz od wmawiania
sobie, że TEN OSTATNI wyskok nie wlicza się do dziennego
bilansu, bo przecież następne posiłki tego dnia zamierzasz uczynić zdrowymi i
lekkimi.
Liczy się
tylko TERAZ. Nie schudniesz dzięki planowaniu diety OD PONIEDZIAŁKU. Nie
schudniesz od wpieprzania niby zdrowych batoników zbożowych, które okazują się
być wypełnione cukrem, NO ALE PRZECIEŻ MIAŁAŚ DOBRE INTENCJE I KUPIŁAŚ JE W
DOBREJ WIERZE, MYŚLĄC, ŻE TO ZDROWE.
Jak mawiają niektórzy znawcy tematu: „dobrymi intencjami to jest piekło wybrukowane”…
Dopóki nie
zrozumiesz, że nie ma czegoś takiego, jak JUTRO, lub NAJBLIŻSZY PONIEDZIAŁEK –
nie licz na cuda. Bo cudów nie ma. Jest tylko DZISIAJ i w procesie przemiany
liczy się jedynie DZISIAJ i to, co zrobisz – lub czego nie zrobisz – ze swoim
kolejnym DZISIAJ.
Zastanów
się, jakby wyglądało codziennie DZISIAJ Twojej wymarzonej wersji siebie. No
chipsy by się raczej nie pojawiły na stole, mam rację?
Jeśli
wszystkie Twoje WCZORAJ polegały na odkładaniu DZISIAJ na JUTRO (nadążasz? J), to nie dziw się, że kondycyjnie
jesteś mocno DO TYŁU – If you know, what I mean :P
Choćbyś z
każdą wyżerką ukrywała się w piwnicy, to wstydliwa prawda wyjdzie na światło dzienne – bo Twoje ciało ZAPAMIĘTUJE Twoje grzeszki. I
jeśli sobie nadmiernie folgujesz tej zimy, to nie łudź się, że świat się o tym
nie dowie, gdy nadejdzie wiosna. Twoje własne ciało (i wystający brzuszek) Cię
wyda. I to przed osobami, którym być może za żadne skarby nie przyznałabyś
się do własnego obżarstwa.
Jest środek zimy. Większość tego czasu spędzasz ukryta pod kilkoma warstwami grubej odzieży. Taka okazja nie powtórzy się przez jakieś następne 10 miesięcy. Nie ma lepszej pory w roku, by intensywnie zabrać się za cichą przemianę, która narobi wielkiego hałasu, gdy przyjdzie pora zrzucić zimowe swetrzyska.
Ten cholerny
ziąb idzie Ci na rękę. Nie zmarnuj tego. Nie spieprz swojego DZISIAJ. Nie
wiesz, ile jeszcze takich DZISIAJ pozostało Ci do wykorzystania.
I tym optymistycznym akcentem kończę swoje
DZISIEJSZE wywody!
Czy tylko ja mam tą dziwną przypadłość?
Cały dzień (albo chociaż pół) zmarnowany na czasochłonne pierdoły, będące ucieczką od -wcale nie takich strasznych - obowiązków? I nie mam tu na myśli zobowiązań wobec rodziny, pracodawcy itp. Mam tu na myśli obowiązki wobec siebie. Obowiązki, które nie powinny być traktowane jak obowiązki, ale przyjemne rytuały. Bo w pierwszej kolejności mam obowiązek zadbać o siebie. O moje ciało, które – choć mądrzejsze ode mnie – uzależnione jest od moich zachcianek. Zachcianek, które często nie mają nic wspólnego z tym, czego moje ciało rzeczywiście potrzebuje. Jak na przykład zjedzone właśnie frytki, zwieńczone 3Bitem, niczym tort wisienką.
I oczywiście, na koniec dnia, kiedy już więcej spieprzyć się nie da (bo więcej żołądek już nie zmieści), nagle doznaję olśnienia. Nagle mam sto zdrowych pomysłów na jutrzejszy dzień. Nagle zachciewa mi się ćwiczyć, no ale przecież „tak nie wolno, na pełny żołądek... No ale jutro to już bez wymówek!”
Czy tylko ja mam tą dziwną przypadłość?
Zryw motywacji na koniec dnia, kiedy już pora do spania. Snucie planów na następny dzień, mocne przyrzeczenie poprawy, gorliwe spisywanie listy zdrowych zadań (i posiłków).
...A rankiem wszystko szlag trafia. W najlepszym wypadku – do pory obiadowej. Te cudowne wizualizacje mojej zdrowej przemiany już nie są tak kolorowe, jak poprzedniego dnia. Jakieś takie mgliste się robią, zaskakująco trudne do zrealizowania. A przecież poprzedniego wieczoru to było takie oczywiste! No właśnie, poprzedniego wieczoru…
Nie cierpię tego, jak tracą na znaczeniu moje najmocniejsze postanowienia, kiedy tylko pojawiają się inne zachcianki. Te postanowienia są jak kamienie – atrapy. Dziwna metafora, więc wyjaśniam. Stoi sobie taki kamień, sprawia wrażenie solidnego i niewzruszonego (postanowienia wieczorne), a tu nagle pojawia się wiaterek (zachcianki dnia następnego), który zaskakująco łatwo zdmuchuje te kamienie. Okazuje się, że były one z kartonu (całkiem kamieniopodobnego!).
Jaki morał z tej opowiastki? Trzeba te atrapy zalać betonem! Betonem motywacji! Motywacji ciężkiego kalibru, a nie wagi piórkowej. Wybaczcie te dziwne porównania, ale mam w sąsiedztwie kamieniołom. Jak widać, z wszystkiego można czerpać inspirację
Obrazek pochodzi z internetu, ja nie mam z tym nic wspólnego :)
Jeśli :
·
* Znasz to palące uczucie tęsknoty za…( właściwie cholera wie,
czym), po każdym waszym spotkaniu, po którym
przez kilka dni snujesz się zdołowana, bo wiesz, że nie jesteś
NIĄ i nigdy nie będziesz, i jakkolwiek dobrze układa się Twoje życie, to masz
wrażenie, że nie jest tak szczęśliwe jak JEJ życie…(po jakimś tygodniu wracasz do rzeczywistości, nie myślisz już o tym, a
wiesz dlaczego? Bo umysł z czasem podświadomie wypiera te myśli,
"wiedząc", ze takie dołowanie się jest po prostu bezsensowne)
Jeśli:
·
*Stroisz się jak kretynka na jakieś wspólne wyjście z nią i Waszymi
facetami, a gdy już jesteście wszyscy razem np. na jakiejś imprezie, to i tak
masz poczucie, że jesteś tylko bezsilnym obserwatorem tego, jak Twój facet –
choć się do tego nigdy nie przyzna – topnieje pod wpływem jej uroku i pewnie
zazdrości jej facetowi…
…natychmiast pieprznij się w czoło i
czytaj dalej.
Jeśli ten
wpis nie okazał się wystarczającym lekarstwem
na dołujące myśli powyższego typu, chyba muszę podwoić starania w przekonaniu
Ciebie, że takie myślenie do niczego dobrego nie prowadzi.
Być może z własnego doświadczenia wiesz, że najgorsze jest pierwszych kilka
dni po takim spotkaniu. Jeśli długo Cię trzyma, nie czekaj, aż samo przejdzie,
bo w końcu w łeb sobie strzelisz od tego porównywania się. Dlatego nie ma na co
czekać, lecz wprowadzić IPN - Intensywny Program Naprawczy:
· Te najbardziej smętne dni PO wypełnij wszystkim tym, co według Ciebie jest wartościowe/produktywne/dobrze Ci służy, a na co być może ona by nie wpadła, lub jej się nie chce. Dlaczego ? Bo nie jest TOBĄ.
· Wylicz co najmniej trzy NAPRAWDĘ MOCNE strony, którymi – w przeciwieństwie do Ciebie – ona nie może się pochwalić. Dlaczego? Bo nie jest TOBĄ. Zastanów się, w jaki sposób mogłabyś je jeszcze wzmocnić.
· Odetnij się zupełnie od gdybań i tęsknot, które wysysają z Ciebie energię. Nie inicjuj sytuacji, które powodują potem doła. To znaczy przede wszystkim: żadnego przeglądania jej najlepszych zdjęć na Facebooku. Zresztą o Facebooku już kiedyś pisałam.
Może to banał, ale jednak początek nowego roku to doskonały moment, by
postanowić sobie z siłą wielokrotnie większą niż KIEDYKOLWIEK WCZEŚNIEJ:
W CIĄGU NAJBLIŻSZYCH MIESIĘCY ZBUDUJĘ SOBIE ŻYCIE TAK PRACOWITE, OWOCNE I CIEKAWE, ŻE NIE BĘDZIE W NIM MIEJSCA NA PORÓWNYWANIE SIĘ Z INNYMI.
Odwróć to dotychczasowe myślenie z
typowego „Jak ja chciałabym wieść jej
życie!”
Na:
„No
to teraz patrzcie, do jakiej zajebistej przemiany jestem zdolna…!”
Cytat, który koniecznie musisz przeczytać przed
Sylwestrem :)
Kto by pomyślał, że na Pudlu przypadkiem trafię na słowa, które odmienią moje życie?
Pani Agata Młynarska trafiła prosto w moje serce :D
"Przede wszystkim proszę pamiętać, że jeśli ktoś chce nagle schudnąć na sylwestra, to absolutnie to odradzam. Szkoda energii i zdrowia.Jedyna rada, jaką mogę dać, to by się dobrze samemu poczuć ze sobą i machnąć na wszystko ręką. W ten wieczór warto sobie postanowić, że nie damy sobie popsuć nastroju. Ani przez za ciasną sukienkę, nieodpowiednią muzykę, niedobre jedzenie, ani przez zazdrosnego narzeczonego. Trzeba mieć wewnętrzne przekonanie, że będzie dobrze i wtedy tak będzie(...)"
Uff...
obrazek z portalu stylissima.pl
cytat z artykułu: http://www.pudelek.pl/artykul/87352/mlynarska_jesl...