Tyle pięknych kurteczek typu Ramoneska czy Chanelka wokół mnie.
Jeśli już wynajdę jakimś cudem rozmiar XXL (albo XXXXXXXL wg rozmiarówki chińskiej czy tureckiej hihi), to nie wiedzieć czemu mają rękawy za długie o dobre 10cm...
Ja nie wiem, gdzie to rozum szyjąc większy rozmiar powiększać hurtowo wszystko?
Przecież jeśli ktoś tyje to wszerz a nie wzdłuż, nie wydłuża mu się tułów ani ramiona - głupota.
A więc muszę obejść się smakiem i wdziać na siebie na kolejny sezon płaszcz, który równie dobrze mogłaby nosić moja mama...
Idę dalej - o mamusiu, ile pięknych, przecieranych dżinsów i zdobionych delikatnymi złotymi nitami czarnych grubych legginsów - ech, takie to kobiece, gdy w obcisłych rurkach widać zgrabny tyłeczek i jędrne nóżki.
No ale to nie dla mnie, nie nie.
Duże dupsko na które z politowaniem i odrazą na zmianę patrzą sprzedawczynie gdy pytam o rozmiar dla siebie.
Gdy już coś uda się wynaleźć w jakimś ciemnym kartonie na zapleczu to oczywiście albo brzydkie, albo biodrówki zza których wylewa się tona smalcu, albo rurkowate nogawki uciskają mi tak łydkę, że stopy robią się fioletowe. Nie wspominając o tym, że oczywiście konsekwentnie jak w historii o rękawach, nogi wg producentów też rosną razem z dupą i dobre 20cm jest do skrócenia.
Trauma.
Ale to nic.
Mam pieniądze, chcę je wydać.
Kochani producenci, moje pieniądze Wam śmierdzą, nie chcecie ich?
Idę zatem po kozaczki, takie karmelowe, marzą mi się od dwóch sezonów.
Pasowały by mi idealnie do torebki i do dżinsów, jeśli już jakiś Chińczyk się walnie i użyje więcej materiału...
A roi się w sklepach od takich pięknych oficerek - wybierać, przebierać!
Ha, ha, byłoby zbyt kolorowo.
Ja już nie szukam fasonu, który mi się podoba.
Nie zwracam uwagi na cenę.
Ja chcę tylko kupić coś-cokolwiek, co oblecze moje grubaśne łydy.
I znowu guzik.
Chyba jestem jakimś mutantem.
Nic na mnie nie ma, w żadnym sklepie.
I choćbym chciała, to nie dam nikomu zarobić.
Odchodzę zdołowana, zazwyczaj po chwili pogrążam się w depresji aż do kolejnej zakupowej próby i płaczę wdziewając na siebie ten babciny misz-masz z zeszłego roku.
Nic stylowego, nic co do siebie pasuje, nic młodzieżowego.
Wyglądam jak stara baba z tobołami.
Masakra.
Ale nie moje drogie, nie tym razem.
Dziś odeszłam z tajemniczym uśmieszkiem na ustach.
Bo upatrzyłam sobie wszystko, w czym będę paradować za rok.
Na przekór Chińczykom, Turkom, niemiłym sprzedawczyniom i złośliwym szewcom, hihi.
Założę na siebie każdą rzecz, jaka tylko mi się spodoba i będę w tym wyglądać świetnie ;)
Pozdrawiam.