I znowu trafiłam tam, gdzie czuję się najgorzej – w moim
łóżku, z poduszką mokrą od łez, wciąż łkając, chociaż rozmowę z nim zakończyłam
dobrą godzinę temu.
Właśnie zakończył się mój trwający pół roku związek.
Dowiedziałam się najpierw, że to jego wina, że nie dorósł do poważnego związku,
że zaczyna mieć myśli o innych kobietach i to absolutnie nie moja wina.
Później, po przyciskaniu i szantażu słownym, okazało się, że winą jest moja
waga i to, że jego matka kazała mu skończyć ten związek. Dwudziestoczeroletni
mężczyzna słucha swojej mamy w sprawie związku, z którym *podobno* wiązał tak
duże nadzieje. Słucha kobiety, która marnuje sobie życie z alkoholikiem, który od
wielu lat ją zdradza. Niezły sobie znalazł autorytet… Pocieszam się tylko tym,
że ta Wielka Dama nie zaakceptowała jeszcze żadnej z jego dziewczyn. Ani jednej
dziewczyny przez dwadzieścia cztery lata jego życia nie uznała za godną swego
synusia, absolwenta prawa (oczywiście z opłacanej przez rodziców prywatnej
uczelni, gdzie i tak zdawał na samych trójach, bez nawet jednej minuty
spędzonej na pracy).
A ja się naprawdę starałam. Nie miałam takiego startu jak
on, pracuję na cały etat, by się jakoś utrzymywać na studiach, a mimo to
zaczynam w tym roku drugi kierunek. Jeden dla CV, drugi dla pasji, którą
zgubiłam gdzieś po maturze. Ale to za mało. W cenie nie jest to, co człowiek
wypracował zarywając noce, tylko to, co podarowali mu rodzice. W zestawieniu z
ich środowiskiem rzeczywiście wypadam w tej kwestii bardzo blado…
No a moja waga… Fakt, nie jest dobrze. Fakt, czasami sama
mam problem z patrzeniem w lustro. Ale wziął mnie jeszcze grubszą, schudłam
przy nim 4 kilo, czego nawet nie zauważył. Widział mnie jeszcze grubszą, niż w
rzeczywistości – zaprowadził do swojej ważącej ponad 100 kilo znajomej, a w
domu powiedział, że mamy identyczne gabaryty. Dlatego nie rozumiem, jak mógł wytrwać
pół roku z dziewczyną, której nie akceptował, by ją rzucić przez problem, który
i tak jest mniejszy, niż pół roku wcześniej, gdy się z nią wiązał.
Dlaczego właściwie to piszę? By zapamiętać, jak się czuję.
I, chociaż zrywał ze mną z pięć razy i za każdym razem błagał po paru dniach o
wybaczenie, tym razem nie wybaczę. Zresztą, tym razem już chyba jednak nie
zadzwoni… Żeby to, co dzieje się ze mną teraz, dało mi siłę do pracy nad sobą i
żeby pożałował, że rzucił tę jedną kobietę, która akceptowała jego charakter i strasznie
małego ptaszka.
Przepraszam, że tak chaotycznie i kompletnie od czapy, ale
nawet nie bardzo mam się komu teraz wygadać. Chcę zacząć od nowa. Nie tylko z
dietą, ale też całym życiem. Tylko jak się to cholerstwo resetuje?