Trochę się rozchorowałam, dlatego nie było mnie parę dni, ale to nie znaczy, że nie dietkuję. Dietę zaczęłam od czwartku, zgodnie z planem, spada już po parę deko, ale nie podniecam się szczególnie, bo podejrzewam, że to raczej efekt choróbska, braku apetytu, gorączka i bóle mięśni.... . Ważenie w piętek, więc mam jeszcze parę dni, żeby osiągnąć cel. Dobrze, że było trochę wolnych dni, więc mogłam odpocząć, wygrzać się, "wychorować", ale minusem jest to, że nie ja gotowałam tylko małżonek, więc jadłam to, co mi podano, a nie to co przewidziała dieta. Pilnowałam śniadań i kolacji, porcje obiadów jadłam o połowę mniejsze, to musi wystarczyć. Od jutra gotuję sama, więc ściśle wg diety rozpisanej przez vitalię.
Dni takie krótkie, ciemno, szaro, buro i ponuro, nie chce się pić zimnej wody, bbbrrr... uzupełniam płyny gorącymi herbatami, ziołowymi, owocowymi... nawet do łask wróciła czerwona herbata, za którą nie przepadałam specjalnie... . O sporcie nie mam co marzyć, póki nie podreperuję kręgosłupa. Powinnam się chyba wybrać do lekarza i wyżebrać skierowanie na prześwietlenie.
Moja psina w nocy znów miała atak, strasznie mi jej żal, gdy widzę ją taką skręconą, usztywnioną z błagalnym spojrzeniem o pomoc. Mam wrażenie, że zastrzyki nospy już nie pomagają tak szybko jak kiedyś, może trzeba byłoby zmienić lek... . Kota za to miewa się świetnie, biega całymi dniami po łąkach i podwórkach, ale zawsze wie, kiedy jest pora karmienia i pojawia się na parapecie kuchennego okna. Śmiesznie to wygląda, gdy próbuje przez okno dostrzec ruch w kuchni, wtedy zaczyna drapać w szybę i miauczeć... . Na noc też wraca do domu, ma swoje spanko i śpi w nim do 4.30. jak budzik, punktualnie o tej właśnie godzinie domaga się, żeby ją wypuścić na podwórko.
Kochane zwierzaki... , smutno byłoby bez nich.