Na vitali jestem dopiero od dwóch tygodnii. Wczoraj i dzisiaj, przeglądałam sobie pamiętniki użytkowniczek. Moje spostrzeżenia? Otóż, wiele, jak na moje oko- za wiele, jest tu nastolatek i młodych kobiet w wieku 15-20, które chyba nie za bardzo wiedzą, co robią na stronie dla odchudzających się. Wiem, że to nie moja sprawa, ale jak widzę profile z danymi typu: 'Ania, 16 lat, wzrost- 170 cm, waga- 60 kg, cel- 48 kg' i notką pod spodem: 'dieta 1000 kcal, 2h dziennie ćwiczenia z Mel B, Ewką, Srewką...' to mnie po prostu krew zalewa! Przecież to już nie ma nic wspólnego ze zdrowym odżywianiem i sportem, a wręcz przeciwnie- to jest chore! Takie profile powinno się blokować, bo to już zakrawa o promowanie anoreksji!
Na dietach 1000-1500 kcal nie da się na dłuższą metę wyżyć! Podstawowa przemiana materii takiej panny, kiedy to leży, nie rusza się i jeszcze zbytnio nie myśli, wynosi 1500 kcal. A ona jeszcze się chwali, ile to ćwiczy! Chyba raczej się katuje, bo dla wygłodzonego organizmu, wysiłek fizyczny to męczarnia.
Może ja jestem głupia. Może stara. Może się nie znam. Może dzisiejsze nastolatki, są tak silne, że w ogóle nie potrzebują jedzenia i napędzają się siłą woli. Nie wiem.
Mi się tylko zawsze wydawało, że ćwiczy się po to, żeby spalać tłuszczyk i rzeźbić sylwetkę. Pani puszysta, która ma co gubić, jedząc 2500 kcal (co jest zapewne odpowiednią liczbą kcal dla utrzymania masy mięśniowej i prawidłowego funkcjonowania narządów) będzie chudła, bo jej zapasy tłuszczyku są stopniowo zużywane. Ale jak się waży 60 kg to tego tłuszczyku raczej za dużo się nie ma, nie? Więc ćwiczy się, przede wszystkim, żeby lepiej wyglądać, a nie spalać (przynajmniej ja to tak rozumiem). A jak się ćwiczy na głodówce, to się dalej spala- ale mięśnie, bo tłuszczyku jak już ustaliliśmy- nie ma aż tak wiele, jak u pani 100 kg.
Moje pytanie brzmi- jaki w tym sens?
Skoro nie zależy wam na rzeźbie to po co w ogóle ćwiczycie? Przecież jedząc 1000 kcal i nie ćwicząc i tak będziecie chudnąć. Może o miesiąc dłużej. Ale w tym przypadku to chyba dobrze, bo o miesiąc przedłużycie sobie życie, nie?
Poza tym, zauważyłam, że wiele dziewczyn myli dwa pojęcia- 'chudnięcie' i 'tracenie na wadze'. W moim rozumieniu, to pierwsze oznacza pozbywanie się tkanki tłuszczowej, to drugie- zobaczenie mniejszych cyferek na wadze łazienkowej. Jeśli taka dziewczyna, ważąca 60 kg przy 170 cm wzrostu, zrzuci 10 kg, to raczej oczywistym jest, że drastycznie zmniejszy jej się masa mięśniowa, czyż nie?
Moje pytanie brzmi- jaki w tym sens?
Sama z doświadczenia wiem, że to co pokazuje waga nie jest kompatybilne z tym, co widać w lustrze. W młodości cierpiałam na 'syndrom chodzącego nieszczęścia'- byłam najmniejszą, najdrobniejszą i najmłodziej wyglądającą 'dziewczynką' w LO. Przy wzroście 160 cm, ważyłam 42 kg i kupowałam ubrania w smyku. Zero biustu, żebra i kręgosłup na wierzchu, rączki na całej długości jak na szerokość nadgarstka. Ja się wówczas sobie taka nie podobałam (chociaż teraz wiem, że w kanonie niektórych dziewcząt z vitali miałam jeszcze dobrych kilka kilo do zrzucenia), więc zaczęłam ćwiczyć- dla 'masy'. Po jakimś roku ważyłam 50 kg, i wiecie co? Ubranka ze smyka pasowały dalej! Tylko, że brzuch nie był zapadnięty, ale ładnie wyrzeźbiony, a na ramionach widoczne były mięśnie i w końcu byłam w stanie podnieść torbę z zakupami!
Przez ostatnie 7-8 lat (aż do ciąży) trzymałam wagę 55-57 kg. Ćwiczyłam dziennie około 3-4h, przyswajając około 3500 tys kcal dziennie, z czego sporą część stanowiły tzw. suplementy (odżywki, koktajle, napoje itp). W tej chwili ćwiczę 2h dziennie i staram się jeść w granicach 2000-2200 kcal., bo chcę wrócić do formy (czyli stracić tłuszczyk i 'odnowić' mięśnie).
I mi się właśnie wydaje, że dla pań z niewielką nadwagą, chcących pozbyć się balastu, właśnie taka ilość kcal jest właściwa, aby powoli, zdrowo i raz na zawsze schudnąć.
Natomiast dla Pań, którym marzy się 45 kg na wadze, właściwym rozwiązaniem jest wizyta u psychiatry.
To na tyle moich rozważań. Możecie mnie za nie znienawidzić :)
Pozdrawiam i życzę sukcesów w mądrym odchudzaniu :)