Witajcie!
Postanowiłam dodać wreszcie jakiś wpis. Obserwuje niektóre osoby już od dłuższego czasu, ale jakoś nie miałam odwagi zacząć się tutaj udzielać. Widzę, że większości z Was aktywna obecność tutaj daje ogromną moc do działania więc mam nadzieję, że przyjmiecie i mnie do swej społeczności
To może zacznę mniej więcej od początku...
Generalnie jak oglądam zdjęcia z dzieciństwa to byłam raczej takim pulpecikiem. Pytałam nawet kiedyś moją mamę czy nie uważała, że byłam zbyt okrąglutka, ale ona stwierdziła, że po prostu wyglądałam zdrowo (). I tak wyglądałam praktycznie do ostatniej klasy podstawówki, ale od gimnazjum zaczęło się ze mną dziać coś przedziwnego. Mój dziecięcy tłuszczyk zaczął znikać. W liceum to już osiągnęłam apogeum (tak mi się wtedy wydawało) idealnej figury ważyłam 47 kg. Wtedy myślałam, że moje geny uległy przecudownej przemianie, ale dzisiaj wiem, że po prostu bardzo mało jadłam. I o zgrozo, głupiutka ja narzekałam, że nadal mam za dużo tu i ówdzie (czemu ja się wtedy w język nie ugryzłam). Tak sobie narzekałam przez całe liceum i pierwszy rok studiów. Zaraz po liceum poszłam do pracy. Była to praca biurowa więc ruch był minimalny, a pokus do niezdrowego jedzenia było mnóstwo. Objadałam się kebabami, pizzą itp. i nadal myślałam, że mi to nie zaszkodzi. Dziwnym trafem nie zauważałam, że spodnie robią się coraz bardziej ciasne...
Po roku zmieniłam pracę, zaczęłam wykładać towar w markecie. Tutaj już na ruch nie mogłam narzekać, zapierniczałam jak mały samochodzik. Jednak nie zrezygnowałam z szybkiego i mega niezdrowego jedzenia. Zamiast zrobić sobie śniadanie kupowałam pączka, kolacje jadłam późno i najczęściej było to coś smażonego w głębokim tłuszczu. Nie powiem Wam jak szybko tyłam, nie ważyłam się i udawałam, że wymiana ubrań na większe to coś naturalnego. Do tego doszło przyjmowanie hormonów, lekarz twierdził, że są one niezbędne, jak się okazało, mylił się I tak sobie tyłam i tyłam... Coraz częściej słyszałam komentarze w stylu "uuu komuś się przytyło" itp. A ja jedyne co robiłam po takich komentarzach, to płacz. Mówiłam, że przecież to nie moja wina, że to przez te tabletki, że przez geny, że przez niekorzystny biomet... dobra, tego ostatniego akurat nie mówiłam, ale same widzicie jak bardzo byłam zaangażowana w spychologie..
Po trzecim roku studiów pojechałam na wakacje ze znajomymi. Poszliśmy na imprezę, na której odrobinę się wstawiłam i zaczęłam wylewać swoje żale do mojej przyjaciółki, ryczałam i mówiłam "jestem głupia, brzydka i gruba", a ona odpowiedziała "nie, nie jesteś ani głupia ani brzydka". I tu jakbym młotkiem dostała w głowę... nie powiedziała, że nie jestem gruba, coś musi być nie tak. Wróciłam do domu weszłam na wagę i zobaczyłam 77 kg. Popłakałam się. Do tego doszły fotki z wakacji, na jednej byłam ja i moja przyjaciółka, ona wyglądała normalnie, a ja jakbym połknęła takie dwie jak ona.. I tak sobie siedziałam i dalej się użalałam i płakałam, długo to trwało.. Jednak powoli doszłam do wniosku, że może zacznę "coś" ćwiczyć. Zaczęłam z Mel b, później Jillian itp. Coś tam spadło, ale szału nie było, czemu? Odpowiedź banalnie prosta, bo nie potrafiłam zmienić sposobu odżywiania. Mówiłam, że poszłabym do dietetyka, ale ja nie potrafię tak jeść jak mi każą, że szkoda kasy... Długo tak mówiłam. Dokładałam ćwiczeń i hamburgerów.. Jednak moja waga zjechała do max. 68 kg i ciągle się wahała (oczywiście w tę najbardziej niepożądaną stronę)
Tak na dobrą sprawę ogarnęłam się dopiero we wrześniu tego roku... weszłam na wagę, a tam znowu 70 kg i powiedziałam dosyć.. Poszłam do p. dietetyk, która była bardzo polecana w moim mieście. Już na pierwszej wizycie coś wzbudziło mój niepokój, ale pomyślałam "nie zaczynaj znowu się wykręcać". P. dietetyk nakazała mi ćwiczenia z E. Chodakowską, chociaż nawet nie zainteresowała się kim jest Shaun T, z którym ćwiczyłam. P. dietetyk nie słuchała, że nie lubię jeść niektórych rzeczy tylko cały czas powtarzała, że muszę to jeść i koniec. Ale mimo wszystko mówię sobie dasz radę, nie ma, że boli... Po pierwszym tygodniu nowej diety zaczęłam czuć się strasznie zmęczona, nie miałam na nic siły, ćwiczenia, które wcześniej robiłam z palcem w.. bucie sprawiały mi trudność, robiło mi się słabo. Ale ja dalej szłam w zaparte, masz walczyć, widocznie tak musi być, bo coś tam schudłam. Jednak w pewnym momencie kiedy dokładniej przejrzałam przepisy na słodkości (których nie miałam przewidzianych w jadłospisie) zorientowałam się, że p. dietetyk skopiowała je z różnych blogów, nawet czcionki jej się zmienić nie chciało. Wkurzyłam się maksymalnie, bo przecież do cholery nie płacę jej za kopiowanie...
Zaczęłam na nowo poszukiwania i odnalazłam moją teraźniejszą p. dietetyk. Przekonała mnie swoim blogiem kulinarnym. Na pierwszą wizytę musiałam przynieść wyniki moich badań (poprzednia tego nie wymagała) oraz jadłospis z ostatnich min. 4 dni. Jak ta kobieta zobaczyła ten jadłospis to zbladła... Powiedziała, że byłam na głodówce, przeważnie jadłam jakieś 1000-1100 kcal. Wiadomo, sama jestem sobie winna, że tak bezgranicznie zaufałam opinii innych i ślepo wierzyłam w profesjonalizm, mogłam to wcześniej sprawdzić, ale cóż, mleko się rozlało.. Więc początek obecnego nowego stylu życia polegał na podkręceniu metabolizmu, co niestety opóźniło moje spektakularne efekty... Jednak już od miesiąca jestem na właściwej drodze, jadłospis jest urozmaicony, mam siłę, a waga spada
Nie powiem, że zawsze jest kolorowo, miewam jakieś doły i doliny, ale staram się jak najszybciej podnieść i walczyć dalej, bo już wystarczająco dużo czasu zmarnowałam...
Mam nadzieję, że nikogo nie zanudziłam i że jeżeli ktoś podjął trud przeczytania moich wypocin to przeżył
Dziękuję za uwagę idę sprzątać, a później trening!!!
Pozdrawiam