Hello, cześć i czołem po 3 latach! Jest dobrze - mam kochanego narzeczonego, pracę, którą lubię i udało mi się schudnąć 13 kg od najbardziej krytycznego momentu w moim życiu :) W sierpniu tego roku wychodzę za mąż, co jest dodatkową motywacją, żeby zrzucić jeszcze kilka kg.
Ale od początku. Od punktu kulminacyjnego - 74.6 kg (kwiecień 2014 r.) do około 61 kg (grudzień 2016 r.) minęło 2 lata i 8 miesięcy. Ten kwiecień 2014 r. to był punkt zwrotny i powolne odbijanie się od dna, bo równia pochyła zaczęła się wcześniej, mniej więcej od stycznia 2013 r. Niektórzy pewnie skwitują, że 13 kg powinnam zgubić maksymalnie przez pół roku. Ten powolny proces chudnięcia nie polegał tylko na leczeniu ciała z nadmiaru kilogramów, lecz przede wszystkim na leczeniu samotnej duszy, która zatracała się w jedzeniu, żeby zagłuszyć wewnętrzny ból. Tak, miałam kompulsy. To były czasy, kiedy myślenie o tym co, kiedy i ile zjem było centralnym punktem dnia. To były czasy objadania się (głównie słodyczami) do bólu, opuchniętych oczu, rozciągniętego żołądka, chronicznych zaparć i jedzeniowego kaca. To były czasy dwóch sukienek w szafie - jedynych, w które się mieściłam, współczujących spojrzeń rodziny, aseksulaności wręcz. Jak to się stało, że wróciłam na właściwą drogę? Wydaje mi się, że dużą rolę odegrał mój narzeczony. Wydaje się, bo kiedy go poznałam w lutym 2014 r. ważyłam ponad 68 kg. Uważałam, że i tak na niego nie zasługuję - gruba, zahukana, niedowartościowana. Potem przez kolejne 2 miesiące - nie wiem, dlaczego, może żeby zniechęcić do do siebie, przytyłam kolejne 6 kg... Czyli może to nie jego zasługa? Na pewno pomogła mi zmiana leków z Bromergonu na Norprolac (ponad 4 lata temu zdiagnozowano u mnie hiperprolatynemię). Zaobserwowałam, że Norprolac znacznie zmniejszył u mnie apetyt na słodycze, pierwsze 5 kg zrzuciłam praktycznie "bezboleśnie". Widząc efekty, znów zaczęło mi się chcieć walczyć, trwać, wyglądać. Nie było łatwo. Nie obyło się bez wpadek, wahań wagi, bo czasami, widząc spadek wagi, robiłam sobie "z radości" uczty, które niweczyły moją pracę. Co ważne, mój narzeczony nigdy nie krytykował mojego wyglądu; wręcz przeciwnie - komplementował, motywował, a kiedy trzeba - był głosem sumienia. Czyli to była jego rola :) Zmieniłam też nawyki. Pomogło mi zaprzestanie obsesyjnego liczenia kalorii, jedzenie zdrowych rzeczy, które lubię (a nie po prostu zdrowych, bo są zdrowe i trzeba je jeść) i pozwalanie sobie na mniejszy lub większy słodyczowy grzeszek. Odkryłam nowe pasje - trekking i bieganie. Kilka razy w roku wyjeżdżam w góry, w sierpniu ubiegłego roku udało mi się nawet wejść na Kleiner Muntanitz (3192 m.n.p.m.) i Kendlspitze (3088 m.n.p.m.). Może kiedyś uda się zrobić Orlą Perć :) Od prawie roku biegam, średnio 2 - 3 razy w tygodniu. Wyniki nie są bardzo rewelacyjne, ale widzę postęp, mój rekord na 5 km to obecnie 26:30 min. A korzyści ze schudnięcia - to już osobna historia i osobny post.
P.S. Kiedy patrzę na moje wpisy sprzed lat dochodzę do wniosku, że były takie pretensjonalne i depresyjne. Zostawię je jednak, bo to nadal część mnie, mimo, że nie chciałabym się nią chwalić. Ale dziś - witajcie po jasnej stronie mocy :)