Zważyłam się, zmierzyłam i w przerażenie wpadłam bo się spasłam
Więc ustaliłam plan. Bez rzucania się z motykyką na słonko typu godzina treningu dziennie bo znam sie na tyle że wiem że po trzech dniach dałabym siana. Małe kroczki...
Plan jest taki:
-pić wodę za każdym razem jak zaniesie mnie do kuchni
-wstawać najpóźniej o 8:30 nawet jak mam wolne i ochotę leżec z książką do oporu
-nosić w torebce orzechy na wypadek głodu/ciągot poza domem
-zawsze na zajęcia brać jedzenie i picie z domu
-w każdym posiłku jakieś warzywo (dozwolone ew. śniadanie bez)
-zakaz siedzenia na zadku na przerwach i reklamach (wypisałam sobie na kartce jakie ćwiczenia robic zależnie od reklam, jak nie będę miała sily to będę po prostu stać0
-wracanie do domu autobusem dozwolone tylko w wypadku katastrofy żywiołowej (muszę zainwestować w parasolkę coby mi deszcz okularów nie zalewał)
-limit kawy 2 dziennie (na razie nie jestem w stanie odstawić calkowicie)
-limit owoców 2xdziennie (bo inaczej wmówię sobie że np. śliwki w czekoladzie to też owoce i wchłonę zamiast dwóch-trzech pół paczki na raz)
Ulgi (bo wiem że non-stop nie wytrzymam):
-1xmiesiąc napoje gazowane/alkochol/obżeranie się (wolę sobie to z góry zaplanowac, wtedy bedę sobie tłumaczyć "nie żryj dziś tego, zostaw sobie wolne na swięta)
-1xtydzień slodycze/siedzenie na zadku (bo są czasem takie dni że tylko czekolada powstrzymuje mnie przed mordem...)
Oprócz tego wydrukowałam sobie takie zdjęcie
lato 2009. ważyłam wtedy jakieś 55 kilogramów. Poprzyczepiałam w kilku miejscach w chałupie niech mi się ta chudzina przygląda. Dodatkowo wsadziłam jedno takie do portfela niech mi się przygląda jak bedę chciała jakiś badziew kupić
I do przyszłorocznych wakacji tak ma byc (do tegorocznych nie, bo nie ma mocy żebym skutecznie i na stałe zrzuciła dwadzieścia kilo do czerwca mając po drodze pisanie licencjatu)