Weekend rozpoczął się
sportowo.
W piątek oczywiście trening
z dzieciakami. Było Kobudo. Z kijkami idzie im coraz lepiej i jestem z nich
coraz bardziej dumny. Postępy są i powoli wprowadzam kolejne techniki.
Potem zostałem godzinkę,
żeby sobie samemu potrenować kata z Bo i Sai. Niestety, w wyniku nie dogadania
Ania nie przyszła na zajęcia swoich karateków (miała jedno dziecko).
Poćwiczyłem więc niecałe pół godziny kata, a potem zająłem się jej podopiecznym
i zrobiłem mu trening, pod koniec którego, z niejakim zdziwieniem i wyrzutem
poinformował mnie, że się spocił :)
Następny punkt programu to
siłownia. Na lekkim spóźnieniu wpadłem na Fight Club. Rozgrzewka była czadowa,
podobała mi się, była wymagająca. W tym duchu poszła reszta treningu i były
sparringi :) Fajnie było, choć jeszcze zupełnie nie czuję tego całego boksu.
Zabawa była przednia, choć w związku z pewnymi
nieporozumieniami nie jest tak fajnie jakby mogło by,ć ale to inna historia i na
pewno nie do publicznego roztrząsania. Zdarza się, nieporozumienia i
niedomówienia to główne przyczyny nieporozumień między ludźmi.
Wracając do treningu – był fajny,
aczkolwiek w ferworze sparringu dorobiłem się skręcenia kostki. Póki noga była
rozgrzana było ok. później, już po treningu mocniej poczułem tą dolegliwość, a
tu w sobotę miał być staż Ju Jitsu i Kobudo, a za 2 tygodnie maraton.
Nic to. Po Fight Clubie
pośmigałem sobie na bieżni (kostka nie przeszkadzała za bardzo), a potem worek
i bramka – czyli to co tygryski lubią najbardziej (tu już kostka przeszkadzała
i musiałem ograniczyć kopnięcia prawą nogą).
Sobota.
Grzecznie owinąłem nóżkę
bandażem elastycznym i ruszyłem do Oświęcimia na staż. Jechał ze mną Piotrek
(syn) i Kordian (wychowanek). Jechali w nagrodę. Przy okazji zabraliśmy Pawła z
Zabrza, który czekał na nas przy dworcu w Katowicach.
Na pogawędkach i żartach
upłynęła nam podróż i czas przed treningiem. Tak to zwykle jest kiedy spotka
się banda maniaków o podobnym nastawieniu.
Trening rozpoczęliśmy od
Kobudo. Było Sai i Bo. Głównie praca z kata. Usłyszałem sporo cennych uwag od
mojego Sensei. Jest nad czym pracować do następnego stażu.
Uwagi chłonę jak spragniony
wodę. Jest to o tyle istotne, że spotykam się z moim Sensei rzadko, a wymagania
są takie jakbym ćwiczył z nim na co dzień, tak więc muszę uważniej słuchać,
więcej pamiętać i mocniej pracować samemu. Podoba mi się to, bo czuję, że coś
tworzę, a nie tylko odtwarzam. Taki trening wymaga myślenia, bo nie można co
chwilę pytać się czemu tak a tak i nie ma co liczyć, że Sensei poprawi natychmiast
każdy mój błąd – sam się muszę pilnować.
Udaje się to chyba nie
najgorzej skoro w kata Bo Sensei stwierdził, że przejdziemy do następnego etapu
opanowywania tego kata.
Potem było Ju Jitsu. Nage no
Kata. Przerobiliśmy trzy. Trenowaliśmy w trójkę z Patrycją i Piotrkiem (ale nie
moim synem) było wesoło, ale i pracowicie. Najważniejsze, że mogłem sobie
trochę porzucać (i polatać). Na koniec, dla smaczku jeszcze Paweł poprowadził
zajęcia z nunchaku. Broń piękna z dużymi możliwościami, ale wymagająca. Myślę,
że nie najgorzej mi poszło. Piotrek był zachwycony. Jak dorwał swoje piankowe nunchaku w trakcie
treningu, tak nie wypuścił prawie wcale do wieczora. Nawet w drodze powrotnej
do domu jechał trzymając je w dłoniach. W niedzielę mnie zaskoczył, kiedy
powtórzył niemal dokładnie kombinacje uderzeń nunchaku. Chyba mu się naprawdę
ta broń spodobała.
Kolejnym punktem programu
była przerwa obiadowa. Spędziliśmy ją w pizzerii, gdzie syn po raz kolejny mnie
zadziwił sprawnością swojego układu pokarmowego zjadając, bez większych
problemów, pół wielkiej pizzy. Podczas konsumpcji toczyła się miła rozmowa
przeplatana żartami, śmiechem ale i poważnymi dyskusjami.
Najedzeni wróciliśmy jeszcze
na 1,5 h treningu. Tym razem moim zadaniem było opracowanie obrony w dwóch
wariantach na określone kombinacje ataku i nauczenie ich Piotrka i Kordiana. Pierwsza
wersja to było obezwładnienie, druga z rzutem. Wymyślenie poszło sprawnie,
gorzej z realizacją. Jednak po godzince pracy chłopcy już jako tako łapali
obronę przed trzeba atakami w dwóch wariantach. Solidna robota trenerska, a i
zabawa przednia. Pod koniec dnia kostka już mocno dawała o sobie znać ale i tak
dobrze się sprawiła.
W tym czasie Ola popełniła
swój drugi półmaraton – dzielna dziewczyna szczególnie że podeszła do niego z
marszu, po mocno przepracowanym tygodniu, bez niezbędnego odpoczynku.
Niedziela upłynęła już na
odpoczynku.