Ostatnio dodane zdjęcia

O mnie

Startuję. Waga 66 kg. Niemal cztery lata terapii. Dobre leki. Większa wiara w siebie. Większa samoświadomość. Zdarzające się nawroty zachowań kompulsywnych, stanów depresyjnych i innych tego typu pyszności. Jest dopsz. POPRZEDNIE WYNURZENIA: Huśtawk
a
w pełnym rozkwicie - znów bujam się w okolicach 60 kg. Ciuchy mam na 56 kg. Albo zmieniam ciuchy albo chudnę - innej opcji nie widzę, bo chodzić w za ciasnych ubraniach nie zamierzam. Do roboty, do roboty... Zmieniłam cel odchudzania (z 53 kg na 55 kg), bo i tak mam niedowagę. Czego nie widzę - tak to jest, gdy ma się zaburzenia odżywiania i postrzegania siebie. Ale już się leczę na głowę ;) Od 5 marca 2012 r. znów staję w szranki sama ze sobą - "radośnie" dobiłam do mojej (nie)akceptowalnej granicy i przestaję się mieścić w ciuchy. Waga startowa: 59,6 kg. Cel: 53 kg. Czy ja się kiedyś pozbędę tej huśtawki, do konia klopsa? :) 13 lutego 2011 r. urodziłam drugiego brzdąca i startuję z wagą 64,4 kg. Mój cel: 55 kg (albo i mniej ;)). Udało się poprzednio, uda i tym razem, o! :) Od 8 maja 2011 zaczynam kolejną przygodę z dietą Smacznie Dopasowaną oraz z Thermalem Pro :) Teraz, Kochani, to ja zamierzam tyć :) Ale nie chcę przybrać 23 kg, jak w pierwszej ciąży (mój kręgosłup mnie znienawidził...), tylko zrobić to jakoś z głową :) Zastanawiam się, czy V. mi w tym pomoże... Wróciłam. Po raz kolejny... Dwa razy się udało, to i trzeci raz się dźwignę. Nosz kurka, no - jak nie ja, to kto, grzecznie pytam? Swojego wymarzonego celu nie zaznaczam, bo mnie V. zablokuje na amen i co ja bidna pocznę? Się zebrałam, to i się mi schudło :) W sumie niemal 30 kg. Ale na raty :D Urodziłam Zosieńkę 30 września 2008 r. a że w ciąży niestety przybrałam dużo za dużo (z 56,10 kg do 78,80 kg. Waga 71,80 kg odnosi się do dnia, kiedy wróciłam ze szpitala do domu), to od 4 stycznia wróciłam na łono Vitalii z dietą Smacznie Dopasowaną. Po zrzuceniu 16 kilogramów zbędnego balastu i dobiciu do 55,8 kg - czyli wagi niższej, niż w momencie zajścia w ciążę - od 16 marca rozpoczęłam pierwszy (przejściowy) etap vitaliowej diety stabilizacyjnej, skończyłam też w II etap - zwiększania kalorii :) Na pasku zaznaczyłam cel 53 kg - głównie dlatego, żeby mieć jakiś cel i się nie rozleniwiać :) Teraz, oprócz stabilizacji wagi, skupiam się na pozbyciu się pociążowej fałdy brzusznej. Przy pomocy ćwiczeń na AB Rocket, w ramach akcji "Wyprawa na Księżyc" :) Mój wpis przy pierwszym 53 kg: UDAŁO MI SIĘ :) Dzięki diecie Vitalii. Dzięki ambicji graniczącej z dzikim i oślim wręcz uporem. Dzięki drobiazgowości. I oczywiście dzięki Wam :) DZIĘKUJĘ KOCHANI :)

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 396484
Komentarzy: 5717
Założony: 4 czerwca 2007
Ostatni wpis: 18 marca 2015

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
magdalenagajewska

kobieta, 47 lat, Gdynia

167 cm, 89.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

19 marca 2010 , Komentarze (3)


Jeżeli kiedykolwiek wpadł Wam w ręce komiks o superbohaterze Wilq***, to wiecie, kim jest Mikołaj ;) On chciał zostać superbohaterem a pomóc miał mu ten oto pająk właśnie. A u mnie było nieco inaczej - pająk spowodował, że okazałam się... Hmmm... Jakie jest zaprzeczenie superbohatera? Nie superłotr, bo to inna bajka zupełnie - to przeciwieństwo superbohatera. No dobra, powiem wprost - okazałam się supertchórzem :P

 

A było to tak....

 

W zeszłą sobotę postanowiłam, że nieco odgruzuję kotłownię. Nie, żebym chciała sprzątnąć całość, taka ambitna nie jestem ;) Stoją tam kartony, jeszcze nierozpakowane od przeprowadzki, chciałam rozpakować jeden, może dwa. Tak po kawałeczku, sukcesywnie, powiększać przestrzeń kotłownianą. Poprzestawiałam nieco sprzęta różne, żeby dostać się do sztapelka kartonów i otworzyłam pierwszy z brzegu. O, buty! Letnie i wiosenne - fajnie, poprzekładam część do szafki na buty w wiatrołapie a część wyniosę do garderoby. I będzie luźniej. Oprócz butów leżała też i reklamówka. Otworzyłam ją - a tam korki mojego Męża. Spoko. Gorzej, że ze skarpetami - nie pierwszej świeżości... Grrr... Wrócił z meczu i zamiast do kosza na brudy piżgnął buty ze skarpetami gdziekolwiek. Dobrze, że nie zakwitły! Mamrotałam tak do siebie, kiedy nagle ze skarpet wypełzł pająk. Wielki był, z grubymi nogami i czarny. Zawrzeszczałam pięknie, rzuciłam wszystko na podłogę i uciekłam z kotłowni. Ufff... Nie, no bez jaj - pająka się boisz? Ugłaskałam postawione na sztorc włosy na rękach, nabrałam powietrza i wślizgnęłam się z powrotem. Stoi, menda zła. Co tu robić? Co tu robić? Klapkiem go? A może sobie pójdzie. Ruszył się. Zawrzeszczałam i uciekłam... Nie, no bez przegięć - to tylko pająk! Znów ugłaskałam postawione na sztorc włosy na rękach, nabrałam powietrza i wślizgnęłam się z powrotem. No stoi. I się gapi chyba... Wzięłam klapka na koturnie z kartonu (butów pod ręką miałam ci dostatek...) i jednocześnie: zamknęłam oczy i trzasnęłam stawonoga klapkiem. Źle trafiłam, bo tylko połowa pająka się skurczyła, ta nieskurczona połowa zaczęła uciekać ciągnąc tę bezwładną część. Zawrzeszczałam i uciekłam. Koty zainteresowały się, czemu mama wydaje takie dzikie wrzaski i siedziały na schodach bacznie obserwując rozwój sytuacji. Otworzyłam im kotłownię, łudząc się, że dostrzegą pająka i się nim zajmą - nawet gdyby miały go zeżreć. Chłopaki, owszem, wlazły, obwąchały wszystko - łącznie z nieruchomym pająkiem - i oddaliły się niespiesznie. Wtedy pająk znów się ruszył. Zawrzeszczałam i uciekłam... Gdy odzyskałam oddech i zaczęłam myśleć, to postanowiłam jednak wrócić i potraktować gościa odkurzaczem. Nie, nie rzucać w niego sprzętem, tylko wciągnąć go do środka. Zebrałam się w sobie, otwieram drzwi a tam? Nie ma pająka. Schował się gdzieś! I na pewno sie na mnie czai! Zawrzeszczałam i uciekłam. Zostawiłam ten bajzel na środku kotłowni i staram się ją omijać. Od soboty. Mamy piątek... ;) Nic to - jutro robię kolejne podejście ;)

 

Buziaki piątkowe :)

 

PS. Co do papierzysk z wezwania z PINBu - mam trzy z czterech. Ile mnie to zdrowia kosztowało, to opiszę, jak zacznie mnie to śmieszyć...

 

PS.2. Przeboje z Wielką-Błotną-Doliną-Zamiast-Ulicy też opiszę, jak zacznie mnie to śmieszyć. Albo co najmniej przestanie doprowadzać do skrajnej rozpaczy połączonej z furią...

 

_________________________________________________________________________

*** Wilqu ma swoją stronę

16 marca 2010 , Komentarze (7)

...ale wena mnie opuściła. To się uzewnętrzniać nie będę, o. Wqrw nieco zbastował, trochę odpuścił - jednak obiad, taki prawdziwy, u Teściuffki doskonale robi na zbolałą duszę, he he. Stres jednak dalej we mnie mieszka i usiłuje się wydostać różnymi drogami. Tym razem wymyślił sobie plecy - znów mam blaszany pas powyżej łopatek. Nacieranie maścią z ibuprofenem i żrącym mentholem przynosi ulgę, ale tylko chwilową. Żeby pozbyć się dolegliwości musiałabym Stresa wykurzyć. A jutro czekają mnie co najmniej dwie wizyty urzędowe, co Stresa nakarmi i wzmocni. No czad. A i katarzysko jakieś mi się zawiązuje. W ogóle to okolica choruje - Maciuś wczoraj do roboty nie poszedł, bo mięśnie go bolały masakrycznie, Tato mój trzeci antybiotyk wykańcza, Mamusia zaczęła gęgać, Natalka też jakaś niemrawa*** - ogólnie rewelacja.

 

Wizyty urzędowe to uroczy wypad do PINBu, który nas wezwał do uzupełnienia dokumentacji, o której wcześniej mowy nie było (i której nie dałam siłą rzeczy), której nie dostarczyłam rzeczywiście (bo geodeta nie umieścił wszystkiego na rysunkach), takiej, którą wydaje mi się, że dałam (bo jeżeli to nie to, co myślę, to nie wiem, skąd im wytrzasnę inny papier w terminie)  albo takiej, którą dostarczyłam i muszę sprawę wyjaśnić. Jak dobrze, że robię sobie ksera tego, co składam :) Oprócz PINBu będę nawiedzać także ZDiZ - jadę po ten papier, o którym wcześniej mowy nie było. Temat urzędów jest dla mnie wręcz bolesny. Jak dostaniemy odbiór domu i zawiozę to papierzysko do Polbanku to urżnę się w trupa. Jeżeli to będzie w tygodniu, to wezmę następny dzień wolny, żeby kaca wyleczyć. Nosz kurka, no...

 

Chyba, że będę w ciąży - wtedy ekscesy alkoholowe będę uskuteczniać, ale w terminie późniejszym. Bo na razie nowej dzidziulki we mnie nie ma. Nic to, kiedyś będzie i mam tylko nadzieję, że nie będziemy czekać tyle, ile na Zosieńkę.

 

A Zosieńka zrobiła nam dzisiaj karczemną awanturę. Poszło o kuzynkę - Kajkę. Bo Maciek wziął Kajeczkę na kolano, co się Zosiakowi nie spodobało. Pierwszy raz widziałam, że moje dziecko jest zazdrosne*** Natomiast - mimo, że została wzięta na drugie kolano - jej reakcja była dosyć głośna a i usiłowała Kajkę odepchnąć. I chociaż serce się mi krajało, to ani Kajeczka nie wywędrowała precz z Maćkowego kolana ani ja nie tuliłam Zosi na zasadzie "zły Tata - dobra Mama". Trudne to, ale przecież jakoś dzieciaczek musi skumać, że - mimo, że ona najważniejsza dla nas - to inne dzieci też są ważne. Przecież może pojawić się inna istotka i co wtedy? Taaaa, nikt nie mówił, że macierzyństwo i ojcostwo jest proste ;) Z drugiej strony Zosieńka jest takim słodziakiem, że tylko ją schrupać :) I potrafi (i chce) bawić się też sama, mieć czas tylko dla siebie*** Wczoraj łaziła po domu z miną "co by tu zbroić", zgarnęła swoją butlę z sokiem i wrzuciła ją do kojca. Zawróciła, poszła po książeczkę i także ją do kojca wpiżyła. Po czym poprosiła, żeby i ją wstawić do kojca. I siedziała sobie w tym kojcu, cała szczęśliwa, miętosząc książeczkę, popijając sok i wywalając z kojca pluszaki. I wcale nie chciała wyjść :) O tak, o Zochlinie to ja bym mogła długo ;)

 

Ale nie będę długo - bo idę spać :) Tym razem buziakuję.

 

Dobranoc :)

 

PS. Pożyczyłam ABRocketa Teściuffce - obiecałam jej zanim dostałam kopa od Kilarki. Soł - teraz będę dziergać brzuszki metodą tradycyjną, ała...

 

__________________________________________________________________

***Jak tak patrzę na to, co wypisuję, to chyba jednak powinnam się wynieść na blog o chorowaniu a nie odchudzaniu. Co ja tu jeszcze robię? Przeca tyję, zamiast chudnąć...

***Znaczy - prawidłowo się rozwija ;)

***Chyba ma to po mnie, też tak miałam, już jako dziecko - i mam do dzisiaj.

16 marca 2010 , Komentarze (9)

...bo QRWA TAK!***

Się pouzewnętrzniam nieco, jak oporządzę papierzyska na biurku.

Na razie bez buziaków, gr grr grrr...

PS. Ale brzuszki dziergam dalej!

_________________________________________________________________________
*** Przepraszać za słownictwo nie zamierzam. Jeżeli ktoś się czuje urażony, to ma najzwyczajniej w świecie pecha. Mój blog. Howgh.

12 marca 2010 , Komentarze (10)

...tudzież jej rwaną ósemkę. Dostałam bojowe zadanie, aby ją "zastąpić" w brzuszkowaniu podczas jej (Kilarki, nie wydłubanej ósemki)  rekonwalescencji i tym podstępnym sposobem wystrzeliła mnie Madzia z powrotem na Księżyc*** ;) Rano specjalnie wstałam wcześniej i wydziergałam 2 serie po 100 półbrzuszków na ABRockecie - jak obiecałam, to głupio się wycofać, nie? Zresztą, odeszłam "na chwilę" z księżycowej wyprawy, żeby się pozbierać z deprechy i zniknęłam na niemal 5 miesięcy, no wstyd! A przecież skończyłam już brać małe-białe-tableteczki-na-głowę, pozbierałam się (ba - nawet się otrzepałam :P), to nie widzę powodu, żeby nie wrócić. No, to wracam. I sama nie wiem, czy z podkulonym ogonkiem (że tak długo mnie nie było), czy ze szczerym wyszczerzem (że mi się udało deprechę pogonić i mogę (i chcę) wrócić). Zobaczę, czy wieczorem będę mieć zakwasy - jak nie, to może jeszcze jakieś brzuszki uskutecznię :) Marzy mi się A6W - ale jeszcze chyba nie mam takiego kopa, żeby mieć pewność, że skończę a bez pewności zaczynać i później nie skończyć? No wiocha :P I bieganie mi się marzy. Tylko samej to smutno. I średnio bezpiecznie na tej mojej wsi. Ale może, przed pracą, na chwilę, zanim Maciej wyjdzie? Hm hm hmmmm.... Pomyślę :)

 

Cóż jeszcze ja Wam chciałam, hmmm. Aaaa, wiem co :) Pisałam wcześniej o koleżance z pracy, której na początku szóstego miesiąca odeszły wody i trafiła na cesarkę. To było w zeszłą środę. Kasia jeszcze jest w szpitalu (może dzisiaj wyjdzie) a stan jej córeczki jest stabilny - co prawda jest respirator, sonda do karmienia, ale dzieciaczek żyje. Czyli - jest szansa. Tfu tfu tfu.A powód był bardzo banalny - infekcja. Przechodzona bezobjawowo. I to z naszych, tutejszych bakterii - nie obcych, wakacyjnych (byli na urlopie na Wyspach Wielkanocnych). Przynajmniej to obciążenie Kasi z głowy spadnie - że nie musi się winić za tę sytuację. Winić to raczej można szpital w Redłowie - to jak ją potraktowali mogło spowodować nieutrzymanie ciąży. Gdyby się nią zajęto od razu tak, jak na Zaspie, to może wcale cesarki by nie było... Nóż się w kieszeni otwiera, jak się słyszy, co się w Redłowie działo :(:(:( Dobra, koniec tematu - jak będę coś wiedzieć, to się podzielę.

 

Cosik jeszcze mi chodziło po głowie, żeby naskrobać - ale oczywiście mi uciekło, chulira! Trzymajcie się dzielnie w weekend :)

 

Buziaki piątkowe :)

 

_____________________________________________________________

***Madziu, a tak w ogóle to na maksa Ci dziękuję - sama pewnie bym się nie zebrała - a tak, to nie było wyjścia ;) Szkoda tylko, że to przy okazji tak niewdzięcznej, jak wyrywanie zęba...

10 marca 2010 , Komentarze (12)

...taki zwyczajny, pszenno-żytni.

 

Składniki:

 

* 300 g mąki pszennej (brałam tortową 450 albo pszenną Tesco 650) - 3 szklanki

* 100 g mąki żytniej (nieżurkowej, kupuję w Auchan) - 1 szklanka

* 1,5 łyżeczki soli (biorę drobną)

* 1 łyżeczka cukru (biorę drobny)

* 25 g świeżych drożdży - 1/4 standardowego opakowania

* ok. 250 ml ciepłej wody - 1 i 1/4 szklanki

* 1 łyżka oliwy

 

Zasypuję pokruszone drożdże cukrem i czekam, aż się rozpuszczą. Potem dodaję 1/4 szklanki wody i 4 solidne łyżki mąki pszennej, mieszam, przykrywam ściereczką i czekam aż podwoi objętość. Mieszam z pozostałą mąką (pszenną i żytnią), wodą i wyrabiam ciasto łyżką (z żytnią mąką się klei). Zazwyczaj zapominam o oliwie i dodaję ją na samym końcu - wtedy już ugniatam ciasto ręką. Przykrywam ściereczką i zostawiam w misce, w której wszystko mieszałam.

 

W tym czasie nagrzewam piekarnik do 230 st.C. Gdy ciasto urośnie i znów podwoi objętość (jakieś 45 minut) delikatnie odklejam je łyżką od brzegów miski i kładę na blachę formując podłużny bochenek. Nacinam go i wstawiam do piekarnika. Piekę 45 minut - przez 20 minut nagrzewam od góry i od dołu, później tylko od dołu. Ostatnio zmniejszyłam też temperaturę po 20 minutach - bo w chacie był siwy dym ;)

 

Przepis oryginalny, na podstawie którego tworzyłam wariację powyżej, brałam stąd: http://chleb-i-inne-przepisy.blogspot.com/2009/02/110-chleb-ekspresowy.html (ale: to jest przepis na chleb pszenny)

 

Przyjaciółka mi właśnie napisała, że upiekła i że wyszedł jej niezły gniot, który ma się nijak do mojego chrupiącego chlebka. Bu!!! Naprawdę, podałam przepis dokładnie tak, jak robię - nie pominęłam żadnego magicznego składnika, przysięgam... Nic to - ważne, że się nie ma zamiaru poddać i chce piec dalej*** Pamiętam swój pierwszy chleb na zakwasie - piękna skórka a w środku bagienko ;)

 

Idę lulu. Nie mam siły wymądrzać się tu bardziej.

 

Dobrej nocy, Kochani :)

_______________________________________________________

***Trzymam kciuki, Izuś :D

 

9 marca 2010 , Komentarze (12)

...kiedy Pani Wena mi się wymyka i nijak nie umiem ubrać w słowa tego, co mi w głowie się roi. Dzisiejszy tytuł - jak się okazuje - już kiedyś wykorzystałam. Ale nic to, nawet przesadnie zużyty nie jest, jeszcze się przyda ;)

 

Weekend miał być spokojny z nicnierobieniem, "śmierdzeniem" w chatce i oglądaniem nowonabytej kolekcji Poirotów i Pann Marple. I niedziela taka była, a i owszem***  Za to sobota.... Yhmmmm, jaaasne ;) To była jedna z tych spontanicznych imprez na wiariata, z górą pysznego żarcia, z robiącymi na maksa trzodę dziećmi (boziu, jakie one były szczęśliwe :)), tańcami po północy i mieszaniem alku. Czy miałam kaca? No, jak ktoś durny i konsumuje czerwone wino a później zapija wódeczką, to nic dziwnego chyba, co? ;) Było upojnie, na maksa wesoło i ja poproszę częściej. Nawet z Kacem czającym się za rogiem :P Dwójka przyjaciół wróciła do domu na piechotę, pozostała czwórka (z czwórką dzieci :D) nocowała u nas. Się jednak pomieścilim, co okrutnie mnie cieszy.


Bardzo Wam dziękuję, Kochani, za tę sobotę :)

 

Pochwalić się muszę. Tak mi się z imprezą skojarzyło. To, że piekę sama chleb na zakwasie, to żadna nowina - już się tutaj uzewnętrzniałam w tym temacie. Ale to, że udało mi się upiec taki zwykły chleb, pszenno-żytni, bez foremki, to osobiście uważam za wyczyn :D Nie na zakwasie, na drożdżach. Wykorzystałam przepis znaleziony na stronie o pieczeniu chleba jednej z Vitalijek, trochę go zmodyfikowałam i działa!!! Jeżeli ktoś chce, to podam. I uwierzcie - to (wbrew pozorom) naprawdę bardzo prosta rzecz :)

 

Poprosić o kopa muszę. Bo jem nieładnie, świństwa tuczące i wyrzuty sumienia nawet mi się nie zalęgają jakoś przesadnie. Bo nie ćwiczę. Jedyny wysiłek fizyczny to pchanie wózka w sklepie, ogólne oporządzanie domu i dźwiganie ciężarów w postaci Zochacza. Ławeczka i ABRocket kurzem zarosły. Może i jakiego pająka bym tam znalazła... To, że nie przytyłam to zasługa li i jedynie tego, że w stresie to ja chudnę i jeść nie mogę. Ale wolę nie tej metody nie stosować...

 

Bo i stresów ostatnio całkiem sporo. Ale pisać o nich nie chcę, wyrzucam je z pamięci. Staram się przynajmniej. Z przykrych rzeczy to wspomnę jedynie, że koleżanka z pracy miała cesarkę. W szóstym miesiącu ciąży. Dziewczynkę wyjęli żywą, ważącą 700 gram. Czekamy teraz, co dalej. Tfu tfu tfu... I wiecie co? Przez tą sytuację zupełnie inaczej spojrzałam na swoje problemy, naprawdę...

 

Z "dzieciowych" klimatów - żeby zmienić smutny temat na weselszy - byliśmy wczoraj u znajomych obejrzeć sześciotygodniową Helenkę. Ja też chcę takiego naleśniczka!!! Nawet w zestawie z kolkami u bąbla, poporodową deprechą, dwudziestoma nadprogramowymi kilosami i karmieniem piersią. Nawet :) Przy Helence nasza Zosieńka się wydawała taka duża :)

 

Zosisko nam się rozwija. Ostatnio gardzi słoiczkami (mleczucho za to zawsze w cenie :P), ale zasmakowała w makaronie z miseczki, ziemniaczkach w łapce, rybce w kawałkach, frytkach na wynos i kurczęcych skrzydełkach wyżeranych Tatusiowi z talerza. Potrafi zjeść i ze trzy skrzydełka*** Zaczęliśmy też gotować zupy pod kątem Zosieńki - ale wiecie co? Bez glutaminianu i benzoesanu, to kiszka a nie zupa :P Zochacz dostaje swoją porcję (z makaronem, a jakże - córcia Mamusi :P) a ja na swój talerz ładuję sobie ziarenka smaku i zabielam śmietaną ;) Bo z białkiem krowim (i - jak się okazuje - kurzym też) to na razie Zosi nie po drodze. No nic, kiedyś ta skaza jej przejdzie chyba, co?

 

Dobra, Kochani, wracam do robóki. Wykorzystałam czas, kiedy kolega poszedł na spotkanie, żeby chyłkiem tu cosik skrobnąć a wyszedł mi elaborat. Czyli - nic nowego ;)

 

Buziaki wtorkowe!

 

______________________________________________________________

***Z przerwą na górę prasowania, zaległego od ponad dwóch tygodni. Kiedyś musiałam w końcu to zrobić...

***Nie, no bez skóry są, bez przesady.... ;)

2 marca 2010 , Komentarze (8)

...sqrwiel*** ponury! Łazi mi w głowie i stuka młotem. Poprawia dłutem, artysta pieprzony*** I ściska obręczą. Napindala mnie czacha piąty dzień. Jeszcze chwila i się przyzwyczaję. Albo w końcu znajdę Strong-Pan-Z-Big-Hatchet do odrąbania bolącej. Albo może pójdę do lekarza? Tylko do jakiego? Ogólnego? Neurologa? Bo nie mam pomysłu. Przerwy w bólu miałam dwie - w niedzielny wieczór i dzisiejszy poranek. Zajebiaszczo, nieprawdaż?

 

Niechronologicznie będzie. Znaczy niezgodnie z kolejnością na liście. Najpierw sobie pomarudzę na temat swojego samopoczucia. Ale króko pomarudzę, promise :) O głowie wspomniałam, poza tym jej nie było na liście, więc ten temat zamykam. Co ja tam miałam - acha. Że blaszana żyrafka  mnie dopadła. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że żyrafkę ma się wtedy, kiedy sztywnieje kark i nie można się swobodnie odwrócić, bo "drut w kręgosłupie" przeszkadza. Moja żyrafka była chyba zmodyfikowana genetycznie, bo miała blaszane skrzydła. No wiecie - drut w kręgosłupie miał jeszcze przyczepione blaszki - tak między łopatkami. Nieco bolało, ale bardziej chyba irytował fakt, że jestem niesprawna. Całe szczęście przeszło :) Za to coś na kszałt grypy żołądkowej dopadło mnie i trzyma - grypa to nie jest, bo objawia się tylko rano - trochu mi niedobrze i odwiedzam kibelek lekko licząc tak ze trzy razy. Uprzedzę sugesteie - ciążowy objaw to nie jest, bo nie słyszałam, żeby - przepraszam - sraczka była objawem stanu błogosławionego :P Stawiam na stres przedpracowy i przedwyjechaniowy-z-domu***, który zauważyłam (albo który się objawił dopiero) po odstawieniu Coaxilu. Plusy są wymierne - kto nie cierpiał na zaparcia, ten nie zrozumie :) O minusach mogłabym pisać, ale temat z tych niewdzięcznych, więc go zamknę ;) Jeżeli chodzi o dolegliwości fizyczne, to nam luty dokopał zacnie - pochorowało mi się dziecko (Zosisko miała zapalenie gardła), opiekunka (dwa dni przychodziła rano z gorączką ok. 38 stopni, czekała do godziny 11 na moją Mamusię i wracała do domu a moja Mamusia latała za zakatarzonym i prychającym Zosiakiem) i ja (gile miałam do pasa, chodziłam spać niemal równo z dzieckiem i prezentowałam tzw. ogólnego wqrwa ;)). Cieszę się, że się ten luty skończył, naprawdę.

 

Co do stresu przedwyjechaniowy-z-domu to chciałam jeno rzec, że wiosna się zaczyna. Śniegi topnieją a to powoduje co? Ano przebudzenie Agresywnej Kałuży. A że śnieżyce w tym roku przezacne były, to i Pani Kałuża już rześka i na posterunku dzielnie czatuje na nieświadomych jej mocy. W związku z odwilżą znów mamy nieprzejezdną drogę z jednej strony i tarabanimy się wszyscy przez błocko po pachy w drugą stronę. Modląc się, żeby się nie zapaść po osie... Lekki mróz dzisiejszej nocy, który wszystko ściął, był dla nas prawdziwym błogosławieństwem. A i tak Prezes przywitał mnie dzisiaj słowami "ja zawsze jestem pełen podziwu, do jakiej wysokości masz zachlapane błotem auto". Cóż miałam rzec - obróciłam to w żart mówiąc, że z rozmachem, po sam dach... Chyba zadzwonię do ZDiZ i zapytam, czy można zrobić z tą kałużą COKOLWIEK. Wczoraj było straszliwe zamieszanie - kłębiły się tam trzy strażackie wozy, pogotowie gazowe i pogotowie energetyczne. Szlag trafił prąd w kilku domach a studzienka z kablami jest pod kałużą. Panią Kałużą, przepraszam. Właściciel ziemi nie wyraził zgody na odpompowanie wody, bo mu pole zaleje (??) - tych wszystkich ludzi bez prądu to chyba krew zalała... No nic to - jak się czegoś dowiem, to się podzielę ;) No - to wracając do stresu przedwyjechaniowy-z-domu - to się codziennie martwię, czy w ogóle wyjadę. Błoto na aucie mnie gila ;)

 

Tym samym skończyłam tematy narzekające, o! Teraz to tylko będę się chwalić. Nabytkami. I rękodziełem :P No dobra - z tym rękodziełem to trochę przesadziłam ;) Ostatnimi czasy zaczęłam ozdabiać nasz dom. Żeby nieco przytulniej było. Co prawda nie lubię durnostojek, tylko surową prostotę, ale jakiś kwiat w kącie, czy tam figurka kota krzywdy nie zrobi. No i nabyłam pomarańczowy zegar

nie dość, że ozdobił ścianę, nie dość, że pasuje (mamy brązowe meble z aluramą, brązową kanapę, pufy i jeden fotel a drugi fotel jest pomarańczowy - i w dodatku wszystko kanciaste i kwadratowe

), to jeszcze do tej pory nie mieliśmy zegara w salonie :) Poza tym rozmnożyłam kwiatki

(to jest to rękodzieło znaczy ;)). Zajęło to co prawda kilka miesięcy, ale ja cierpliwa jestem... No dobra - trzy mam kupne, ale cztery są "moje". I teraz w łazience górnej mam trzy, u Zosiaka jeden, w sypialni mam i w dolnej łazience. OCZYWIŚCIE każdy jest w dopasowanej kolorystycznie doniczce. Osłonce znaczy. W łazience górnej osłonki są ecru, u Zosi wściekle różowa, w sypialni pomarańcz a w łazience dolnej... No właśnie - tu kolejny punkt, gdzie się chwalić będę :D Łazienka dolna jest ciemnoszara z czarnym blatem pod umywalką. Ceramikę mam w bieli. A dodatki? Albo czerwone (czerwony ręcznik, czerwone mydło na białej mydelniczce, szampon i żel do mycia pod prysznicem, osłonka, i świeczki) albo zielone (zielony ręcznik, dozownik do mydła, papier toaletowy, żel pod prysznicem, osłonka i świeczki) albo czarne (czarny ręcznik, dozownik do mydła, osłonka i świeczuszki). W sumie - trzy zmiany. Albo i cztery, jeżeli "zaszaleję" z bielą. Jestem walnięta? No cóż - może, ale przynajmniej cieszę się z drobiazgów ;) Tak w kwestii osłonek na donice - to jeszcze jedna rzecz, którą się jaram nieprzytomnie od tygodnia. Dostalim z Maćkiem kwiatka z IKEA

, bonzaja znaczy. I stał sobie bidulina, niubrany i golutki :) To mu kupiłam ubranko w Castoramie

- to w lewym, dolnym rogu. No śliczności :)

 

Się rozpisałam, kurza twarz. Jeszcze się powymądrzam, bo "conieco" mi zostało, co mi w duszy piszczy "jeszcze ja! jeszcze ja!", ale to inną razą. Trzymajcie kciuki, żeby się eksterminacja mojego Czaszkowego Gnoma w końcu powiodła...

 

Buziaki wtorkowe :)

 

 

_____________________________________________________________

***Nigdy żem nie twierdziła, że niby dama jestem.

***Patrz powyżej.

***Dziwnie brzmi, wiem - zaraz myśl rozwinę ;)

1 marca 2010 , Komentarze (2)

...z przerwą na wczorajszy wieczór. Pochlastać się można...


Do listy wrócę. Jeżeli w domu siądę do kompa a nie padnę o 21 zaraz po Zosiaku (patrz pkt 3 ;))

 

Buziaki poniedziałkowe. Bolącoczaszkowe.


PS. Ała...

 

26 lutego 2010 , Komentarze (5)

...bo muszę się w końcu "artystycznie wyżyć". Lubię tu pisać, dobrze mi to robi. Soł uprawiam ten ekshibicjonizm i jeszcze liczę na to, że ktoś mnie czyta ;)

 

Temat pierwszy: "Są jeszcze uczciwi ludzie na tym świecie"

 

Śledzik był. We wtorek. Któryś tam - rachubę już straciłam. Małżonek mój - jak co roku*** od siedemnastu lat - wyruszył z przyjaciółmi z liceum w miasto. "Trasa bardzo dobrze znana - od jednego baru do baru". Tak po prawdzie to chłopaki najpierw idą konsumować alk w miejscu publicznym - to znaczy na Kamiennej Górze - później do jakiejś knajpy a kończą często w Gdyniance na pizzy. Stałym elementem jest zawsze Kamienna Góra. Jak kiedyś ich przymkną za to picie w miejscu publicznym to ja wtedy Zosi wytłumaczę, że jak już będzie miała wielką chęć się napić, to przynajmniej niech zrobi to kulturalnie - w domku albo knajpce - bo w przeciwnym razie skończy, jak Tatuś, na komisariacie :P

No dobra, styknie wstępu. Wracając do uczciwych ludzi i niemożebnego farta.

Śledzik był. Małżonek wyruszył w miasto a ja z Zochaczem pokazać się pani doktor, bo coś miała Młoda katar i pokasływała - chciałam się upewnić, że to zwykła infekcja a nie jakieś gorsze cudo oskrzelowe. Wylazłam od lekarza uchachana, bo nic Zosiakowi groźnego nie było i zadzwoniłam do WSzPM, że z Zosiakiem ok i jedziemy jeszcze do Tesco a gdyby chciał wracać do domu, niechże da mi znać - przyjadę po niego. On zaś zakomunikował, że "siedzą właśnie w jakiejś obskurnej knajpie i zaraz idą na Kamienną". Tak sobie pogadaliśmy, rozłączyłam się i nieco zmodyfikowałam plany - najpierw pojechałam po Rodziców i z nimi uderzyłam do Teskacza. O czym radośnie poinformowałam smsem Maćka. Po zakupach pojechałyśmy jeszcze z Zosią do moich Rodziców - żeby sobie pogadać - tak więc do domu jechałam dopiero ok. 20, kiedy moje dziecko stanowczo zażądało powrotu. I tak sobie jechałam i dumałam, czemuż to mój Małżonek do mnie nie dzwoni ani na smsa nie odpowiada. No i mnie to zaczęło nieco martwić, więc wydłubałam telefon i - niezgodnie z przepisami ruchu drogowego, mea culpa - zaczęłam dzwonić. Nie odebrał prywatnego, to zadzwoniłam na służbowy. Pojechałam nieco naokoło, żeby "w razie niemca" móc spokojnie pojechać do Centrum po pijaczynę bez zawracania i krążenia. Nie odbiera. Dzwonię znów na prywatny. Jeden sygnał, drugi, trzeci, dziesiąty. Nic. Znów dzwonię na służbowy - jeden sygnał, drugi, trzeci, dziesiąty. Cisza. Zdenerwowałam się. Upierdliwie wybieram numer prywatny a w głowie kłębią mi się wizje, że ktoś ich napadł i teraz mój nieprzytomny i z lekka dziabnięty mąż leży gdzieś na Kamiennej Górze i krwawi. Czwarty telefon, piąty, szósty - oooooo. Odebrane! I rozłączone. Wizja nieprzytomnego Maćka wzbogaciła się dodatkowo o opryszka, który mu teraz przeszukuje kieszenie i wizję kolegów z porozbijanymi głowami. Siódmy telefon a w słuchawce głos obcego typa "halo?" Pociemniało mi w oczach i dostałam zawału... Ponieważ ja zaniemówiłam, to mówił on - że na spacerze z psem był i usłyszał, że gdzieś dzwoni telefon i ponieważ telefon dzwonił długo, to miał szansę go znaleźć. Nic nie wspomniał o poniewierających się w okolicy zwłokach, to zdołałam wydobyć z siebie głos i wyjaśniłam, że jestem upierdliwą żoną. Pan się roześmiał i zapytał, gdzie mieszkam - może telefon podrzucić. No jasne, na Wiczlino :D Umówiłam się z nim, że podrzuci mi telefon następnego dnia do pracy - jemu do Redłowa pasowało, bo coś tam w okolicy miał załatwiać. Byłam na tyle przytomna, że poprosiłam go o odebranie telefonu, gdybym jeszcze zadzwoniła.

No dobra, to już wiem, że Maciek zgubił telefon prywatny. Tylko czemu nie odbiera służbowego? Czyżby też zgubił? No niemożliwe, co oni robili? Tarzali się w tym śniegu, czy co? No cóż - trzeba zadzwonić do któregoś z chłopaków i powiedzieć Gajolowi, że sierota i telefony gubi. Hmmm... Zadzwonić, taaaa... Nie mam numeru do któregokolwiek z nich... I kto tu jest sierota? Wykonałam jeszcze jeden telefon - do Szwagierki - ona na pewno ma ich numery, to przecież jej koledzy z liceum! Telefon odebrał Szwagier, który bez zbędnych ceregieli podał mi numer do Szyny. Dzwonię. Telefon wyłączony.... Taaa... Znów dzwonię do Szwagra - biorę kolejny numer. W czasie moich rozmów z obcym panem i Szwagrem zdążyłam dojechać do chatki. Siedzę w garażu i zamiast rozpakować Zochę, to dzwonię po znajomych, no czad. Zatelefonowałam do Słomy. "Cześć Maćku (tak tak, on też Maciek), tu Magda Gajewska i nie żona Koncego (moja Szwagierka to też Magda - do tej pory mówi, że ukradłam jej tożsamość :P) a Gajola. Mógłbyś mi dać mojego Męża?" WSzPM nieco zadziwiony, że dzwonię do Słomy. Zaczynam od pytania, czy ma komórkę służbową, bo prywatna już się znalazła. "Jak to się znalazła?" Upierdliwie żądam sprawdzenia, czy ma służbową, klucze i portfel. No i się pytam, co robili, że pogubił stafy. Rzeczywiście się tarzali - myli się śniegiem, dzieciaki ;) No, komórki służbowej brak, klucze i portfel są. Czad. "Idźcie, chłopaki, poszukać tego telefonu...." Za chwilę Gajol dzwoni - służbowa się znalazła, ufff... No więcej szczęścia, niż rozumu :)

Ale to nie koniec moi mili. Maciej przyjechał do domu i musiałam mu lecieć otworzyć - okazało się, że kluczy także nie ma. I teraz pytanie - zgubił je również podczas śnieżnej bitwy i na Kamiennej można ich szukać, czy biegnąc na autobus i dupa zbita? Rano, przed pracą, pojechał na Kamienną. Nie ma...  Pocieszam chłopa, żeby wyluzował - komórki są a klucze i tak wymieniamy. I że ja naprawdę mu wierzę, że to nie jest tak, że się nawalił i trzody narobił - na trzeźwo też by zgubił, bo miał pootwierane kieszenie kiedy chłopaki go "napadli". I że jeszcze po pracy pojedzie poszukać, może się znajdą. No, może...

Pan mi przywiózł do pracy komórkę Maćka - przyjechał wielkim, czarnym, terenowym autem a sam był ubrany w kurtkę moro US Army. Na bank miał wilczura albo dobermana :) Wzruszyłam się - nie dość, że znalazł, to jeszcze oddał, nie chciał wziąć łyskaczyka i czekoladek (no wziął, wziął :)) i - co najlepsze - jeszcze przywiózł zgubę. Stąd mój tytuł: "Są jeszcze uczciwi ludzie na tym świecie".

 

Wiecie co - w tym tempie opisywania, to ja tu zakwitnę do przyszłego czwartku :D

 

Buziaki niemal sobotnie!

 

Dobranoc :)

 

 PS. Aha - żeby nie było. Klucze Maciek też znalazł, na Kamiennej, jak jeszcze raz pojechał szukać, już po pracy :) Skuteczność stuprocentowa ;)

 

________________________________________________________

***No dobra - kiedyś go nie było, bo w Poznaniu siedział. W pracy. No nie zdążyłby dojechać - zazwyczaj albo wolne brał albo się z pracy urywał. Przeżyć tej nieobecności chyba do tej pory nie może ;)

26 lutego 2010 , Komentarze (1)

...leniwie i na luzie. Miałam sobie połazić po papmiętnikach. Popisać. Może nawet poobijać się bardziej rzeźnicko :) I co? No i co z tego wyszło - grzecznie pytam? Nie miałam czasu zjeść lunchu i iść się wysikać a co dopiero włazić na V. i pisać co mi w duszy gra.

 

Zrobiłam sobie plan. I sukcesywnie będę pisać. I hope :)

 

1. Telefony i klucze Maćka w Śledzika - czyli "są jeszcze uczciwi ludzie na tym świecie".

2. Nasz administrator - czyli "świat pełen dziwnych ludzi" ;)

3. Choróbska, katary, wczesne spanie i Jej Wysokość Nieprzytomność - chora Natalia i opiekująca się Zosią Mama

4. OMC żyrafka - drut w kręgosłupie i blaszka w plecach

5. Nasza Natalka - moje dylematy, jak (i czy w ogóle) zachęcać do studiów?

6. Chemia w natarciu - codziennie jeden + 2 kawy

7. Albo ciąża albo Coaxil - inaczej ze mną źle... Grypa żołądkowa, czy stres?

8. PINB - byłam w środę; na razie nic więcej nie napiszę.

9. Śnieżyce, odwilż i budząca się do życia Agresywna Kałuża

10. Sabat czarownic w piątek (2010-02-19)

11. Nieoglądanie Helenki w sobotę (2010-02-20) - ale bardzo sympatyczna rozmowa z jej Mamusią

12. WSB Maćka - zamieszanie z godzinami

13. Telefon z pytaniem o wynajem miejsca na hali garażowej -czyli "są jeszcze pkt 1"

14. Upiekłam chleb pszenno-żytni, taki ZWYKŁY! I ciasta piekę. Się rozwijam kulinarnie znaczy.

15. Nabyłam (drogą kupna i nie tylko) drobiazgi i kwiaty do domu i cieszę się, jak prosię w deszcz i muszę się pochwalić :)

 

Dobra, spadam cosik zjeść, bo zaraz umrę. Jeszcze chwila i WEEKEND!!

 

Buziaki :)

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.