Pora się otrząsnąć i przestać naiwnie odcinać kupony od spektakularnego w stosunku do umartwienia się schudnięcia. Czas to przyznać. Przytyłam. Półtora roku trzymałam wagę i przytyłam. Nie jakoś wybitnie, bo do 55 kilo czy ciut więcej, ale kierunek mi się nie podoba. Tak że przestaję chodzić w glorii i chwale osoby, co to zrzuciła sadło, i biorę się za siebie.
Tylko że wiedziona ostatnią nauką, która głosi, żeby jeść zdrowo, ruszać się, nie liczyć kalorii i cieszyć się życiem, a się schudnie, zamierzam nie odchudzać się w tradycyjnym znaczeniu tego słowa nawet pół dnia. Dało radę w ten sposób zejść 30 kilo, da radę i 4 kilo. Tylko cierpliwości.
No i przed samą sobą pora się przyznać, czemu tę większą objętość zawdzięczam. Otóż:
- gotowe obiady w pracy z knajpy, czyli zdrowe gotowanie w domu na parze tylko w weekendy
- dużo mniej ruchu. Jak mogę, to ćwiczę, ale to i tak góra 2 godziny w tygodniu, a bywa i mniej. Znacznie mniej. Bo teraz nie ćwiczyłam prawie przez miesiąc
- rzeczy, które są słodyczami i je jem, mimo że wmawiam sobie, że nie jem słodyczy. Soki, słodkie piwo bezalkoholowe, które uwielbiam i piję hektolitrami, mieszanka studencka przed telewizorem wieczorem prawie codziennie.
Tak że trzymajcie kciuki. Te 4 kilo to nie będzie żadna batalia z własnym sobą, jak to powiedział jakiś koszykarz, tylko powrót do dobrych nawyków.