Moje odchudzanie w końcu nabiera tempa w odpowiednim kierunku. Pierwszy cel jaki stawiam przed sobą to osiągnięcie wagi dwucyfrowej do lata, choćby to miało być 99,9 kg, natomiast w tym roku moim założeniem jest osiągnięcie 80-85 kg.
Mam niewątpliwie duże jak do mnie schody do pokonania, ponieważ gdy tylko wchodzę na właściwe tory, od nowa zaczynają się jakieś schody.
Ostatnio znów zaczęłam wstawać o 5 rano a czasami nawet o zgrozo o 4:30. Wszystko fajnie gdyż mogę posiedzieć na Vitalii i poczytać co się u Was dzieje, ale nie oszukujmy się wszystko ma swoje koszty. Nie umiem jeść śniadania o 5 rano bo zwyczajnie wcale nie jestem głodna, ćwiczyć rano też nie będę (oprócz jazdy rowerem - to akurat przyjemność a nie ćwiczenia moim zdaniem), ponieważ zwyczajnie cały dzień później boli mnie głowa i źle się czuję. W konsekwencji moje postanowienie ze śniadaniami po przebudzeniu bierze w łeb, i zazwyczaj jem je dopiero około godziny 9 rano.
Tak to wygląda w praktyce:
1. Wstaję i biegiem robię sobie kawusię (chyba się uzależniłam, chociaż oczywiście twierdzę uparcie, że w każdej chwili mogę przestać ją rano pić, ale chyba to nieprawda, gdyż myślę po przebudzeniu tylko o niej);
2 Posiedzę sobie w intrenecie (tylko rano mam względny spokój, i nikt nie osacza mi kompa, bo mąż akurat nie musi siedzieć i szukać po raz tysięczny tego samego, a dziecko grać i grać w jakieś gierki);
3. Pół godzinki na rowerku stacjonarnym albo normalnym jeśli akurat jest fajna pogoda (tzn. nie rzuca przysłowiowymi żabami) i o zgrozo nie zasiedziałam się przed kompem (Internet wciąga);
4. Później biegiem muszę się wykąpać zrobić tapetę przygotować kanapki do szkoły, odwieść dziecko do szkoły, i zawsze jakieś braki się trafią więc przy okazji zakupy, a potem spokojnie wrócić do domu i ...
5. O matko już tak późno!!!! A ja nawet śniadania od rana nie jadłam, więc w panicznym głodzie jem mój pierwszy posiłek, oczywiście po zjedzeniu go nic nie czuję, że mam w żołądku, ale nie daję się to uczucie przecież minie. Więc obiecuję sobie, że już nie będę taka głupia i jutro będzie inaczej, ale oczywiście scenariusz się powtarza.
6. Szybko muszę zacząć przygotowywać obiad, bo o 12 znowu muszę z wywieszonym jęzorem po dzieciaka do szkoły podążać, w biegu pożeram jabłko i wracam na ukochany obiadek. Teraz tylko wszystko po dokańczać i można cieszyć się tą chwilą spokoju, o ile oczywiście podczas obiadu nie muszę 20 razy wstać od stołu, bo jedno chce więcej zupki, drugie ziemniaków (mieszkam z rodzicami) a i sól by się przydała, a to jak już wstałaś to podaj jeszcze... Aż w końcu mogę dokończyć swoją zupkę, ale po co bo przecież wszyscy zjedli a ja wiszę nad talerzem zupy, no to oczywiście nie można poczekać tylko już nagle wszyscy umierają z głodu, więc wstaję i podaje drugie danie i w końcu mogę się cieszyć posiłkiem, no chyba że syn nagle zapragnie dokładki albo soczku.
Nie chcę popełnić błędu po południu, tak około 17 jestem głodna jak wilk (mimo że obiad był o 13:30 ) więc już na tę godzinę rano szykuję sobie sałatkę z łososiem czy kurczakiem albo jakiem oczywiście dużo warzyw i oliwą. To naprawdę pomaga, bo nie muszę się zastanawiać co zjeść i po prostu wyciągam gotowy posiłek.
Ale najgorzej jest wieczorem, kiedy wszystko już zrobione, dziecko spokojnie leży w łóżeczku, a ja mam ochotę film obejrzeć i znów mnie ssie, ale tym razem się nie daję, nie ulegam pokusie, bo wiem że o 21 to już sama przed telewizorem przysnę. W przypadku wieczornych ćwiczeń (ograniczyłam się do 3 razy w tygodniu) proces ten jest jeszcze bardziej przyspieszony.
I znowu... wstałam o 5