Jak zrobić z siebie ofiarę i nażreć się za
wszystkie czasy
Przespałam się z tematem, rano przeczytałam swoją
wczorajszą notkę jeszcze raz, ale ze zrozumieniem, i zauważyłam, że robię z
siebie OFIARĘ.
Normalnie biedna ofiara, cały świat jej rzuca kłody pod nogi a nikt jej nie
chce pomóc. Znalazła sobie zbawiciela a on jej nie chce zbawiać. No co za podłe
zrządzenie losu. No nic tylko usiąść i się nażreć, no bo jak żyć z takim bólem
niesprawiedliwości świata?!?!
No przecież ja dorosła jestem, sprawna i obrotna babka, i jak czegoś
potrzebuję, to mogę sobie tego w świecie poszukać, a nie oczekiwać, że jedna
osoba wszystkie moje zachcianki będzie spełniała jak dobra wróżka. Skoro
potrzebuję wsparcia, to jest dużo osób, od których mogę je dostać w taki czy
inny sposób. I prawdę pisząc: dostaję to wsparcie w różnych formach od różnych
osób. Również tutaj, na Vit, ale nie tylko. Dzięki tym cudownym różnym ludziom
o różnych poglądach na świat mogę się rozwijać i szukać własnej drogi. To
naprawdę cud że tyle wspaniałych ludzi w ciągu ostatnich miesięcy spotykam na
swojej drodze, które dają mi wsparcie, albo wprost przeciwnie: stawiając przede
mną problem do rozwiązania, przyczyniają się do mojego rozwoju i zwiększenia wiary
w siebie. W efekcie tego naprawdę zaczynam odczuwać szczęście jak w czasach,
kiedy byłam małym ufnym dzieckiem.
I ja narzekam że nie mam wsparcia? Ja mam takie wsparcie w ludziach i Bogu że
niejedna królowa może mi tego pozazdrościć. Widzę szklankę do połowy pustą,
kiedy w rzeczywistości jest prawie pełna!!!
A że ktoś ma odmienne zdanie od mojego na temat otyłości? Ojej, wielkie mi
mecyje! Na Vit niemal każda osoba ma własne teorie i… funkcjonujemy sobie w
zgodzie i wspieramy się nawzajem, a ja się czepiam inności teorii jednej
jedynej osoby nagle. Przecież dzięki inności opinii i potrzeb świat jest piękny
i kolorowy. Jak by to wyglądało, gdyby wszyscy myśleli tak samo? No przecież
nudno by było!
Wnioski końcowe:
1. ZAKAZAĆ FILMÓW O KRÓLEWICZACH Z BAJKI.
2. ZAKAZAĆ FILMÓW O DOBRYCH WRÓŻKACH SPEŁNIAJĄCYCH JEDNOOSOBOWO WSZYSTKIE
ŻYCZENIA DELIKWENTA.
Update: Przemyślałam sprawę wróżek i złotych rybek. One też na ogół spełniają
tylko wybraną ilość życzeń.
No, to wszystko jasne!!!!
Uciekam, bo się z Samcem umówiłam na wspólne naprawianie Trabanta (nie taki Samiec zły jak go Samica maluje).
Idealny
pomysł dla prawdziwej kobiety na czas po fryzjerze (od którego właśnie
wróciłam) a przed zabawą (na którą pójdę wieczorem), prawda?
Wsparcie najbliższych przy odchudzaniu
Planujemy z Samcem iść jutro na andrzejkową
potańcówkę.
Z lekką niepewnością wyjęłam z szafy kilka ciuchów i jak przystało na rasową
kobietę, już dziś zaczęłam się stroić. Ubrałam coś nienoszonego od dobrych paru
kilogramów i… Jakaż była moja radość, kiedy w lustrze zobaczyłam nawet płaski
brzuszek Ogrzycy, tu i ówdzie wcięcie, wgięcie, no kobitka niczego sobie. Normalnie
tak zajefajnie wyglądałam, że nie umiałam się zdecydować w czym mi najładniej i
co jutro ubrać.
Zamarzyłam sobie, że tak się „wylaszczę”, mój Samiec mnie zobaczy i powie: „Och,
droga Samico, coś mi się zdaje że wyszczuplałaś jakoś, wyglądasz przepięknie”.
Na co ja odpowiem: „Ależ drogi Samcu, doprawdy?”
Yyyy no bo ja mam problem z tym moim Samcem. No bo on mi na okrągło snuje
teorie, że jak ktoś jest gruby, to go do kamieniołomów trzeba zesłać, żeby miał
dużo ruchu. I że coś takiego jak emocjonalne podłoże otyłości to jest „pierdolenie
o Szopenie”. Tylko więcej ruchu i sprawa załatwiona w jego niepodważalnej
opinii. On wie co mówi, bo sam ma piętnastokilogramową nadwagę i jak więcej
pracuje to traci dwa-trzy kilogramy. Wprawdzie i tak mu wracają, ale to
przecież „ to tylko przez brak ruchu”. A moja potrzeba wsparcia świadczy w jego
opinii tylko o mojej psychicznej słabości i nie jest warta jego cennej uwagi.
Poza tym mówi, że „słabość go wkurwia”.
Ja nie neguję wartości ruchu. Ale kiedy on mi mówi takie rzeczy, to ja czuję
tyle złości, że chce mi się płakać. Złoszczę się, bo on mi odmawia prawa do
własnego widzenia danej rzeczy, ale przede wszystkim czuję, że odmawia mi
wsparcia. A ja się boję, że przyjdzie moment, kiedy sama, bez wsparcia kogoś
bliskiego – nie dam rady iść dalej. Próbowałam mu tłumaczyć, ale im bardziej
tłumaczyłam tym bardziej on się upiera przy teorii kamieniołomów. Ostatnio
nawet za wzór mi stawia wspólną znajomą, która zaczęła chodzić na siłownię parę
miesięcy temu i schudła już osiem kilogramów. Oczywiście jej ubytek kilogramów
mój mężczyzna widzi. Kiedy stawia mi ją z tą jej siłownią za wzór, to ja słyszę
w jego głosie tylko pogardę dla moich emocjonalnych problemów i moich metod
dążenia do szczupłej sylwetki przez zrozumienie siebie, a nade wszystko pogardę
dla mojej potrzeby wsparcia z jego strony. Czuję się przez niego niezrozumiana.
I nieakceptowana z moim widzeniem świata odmiennym od jego widzenia. O moim
odchudzaniu nie rozmawiamy. Samiec nawet nie wie, że schudłam. Nie zauważył. A
ja nie mówię. Czasem dalej mi wypomina, że brzuszek mi rośnie, ale olewam to.
Swoje wiem.
Tyle w moim życiu się dzieje teraz, tak bardzo chciałabym móc podzielić się z
nim przemyśleniami, spostrzeżeniami (tym bardziej że facet wcale głupi nie
jest), no i w końcu sukcesami, z których cieszę się ogromnie. Tak bardzo
chciałabym mieć w nim wsparcie. Móc swój sukces i radość mnożyć przez dwa …
Bardzo potrzebuję wsparcia…
Nie, no w zasadzie powinnam to olać. To jego życie, jego widzenie świata i jego
teorie. A ja mam swoje życie, swoje widzenie świata i swoje teorie. I tego się
trzymajmy! Co się będę niepotrzebnie złościć?!?!?! Skupmy się na jutrzejszej „kreacji”.
Dla siebie przede wszystkim.
A wsparcie? Znajduję dzięki Bogu gdzie indziej.
… a jednak… tak bardzo po ludzku… po kobiecemu… chcę mieć takie wsparcie w
swoim facecie… taka jest moja prawdziwa potrzeba…
Dietetyczny catering, dni bez liczenia kalorii i
fanaberie mojej wagi
W sobotę w południe wpadłam na pomysł, żeby
sprawdzić, co też się stanie, jeśli przez dwa i pół dnia nie będę liczyła
kalorii i nie będę się ważyć. Czy wytrzymam? Czy schudnę? Czy przytyję? Jak
sobie poradzę bez tych rytuałów liczenia kalorii i ważenia się?
Na początku, kiedy to wymyśliłam, czułam ogromny strach i napięcie. Bałam się z
jednej strony, że nie licząc kalorii mogę zacząć jeść za dużo, a z drugiej
strony, że wprost przeciwnie – zacznę jeść za mało i będę głodna. Ten strach
przed głodem towarzyszył mi dość mocno. Chyba dlatego, że konsekwencją
prawdziwego głodu (takiego, który da się zapchać dwoma kanapkami z pomidorem)
ale nie zaspokojonego (bo się „ambitnie” odchudzałam), bywał u mnie w
przeszłości bardzo często atak Demona Głodomorry (i wtedy już paczka chipsów,
słoik nutelli, pół chleba i słoik majonezu to było wciąż mało). Ataku
Głodomorry się boję, bo o ile głód idzie łatwo zaspokoić, to z Głodomorrą
sprawa już nie jest taka prosta. Tyle, że Głodomorra nie przychodzi, kiedy
jestem w zgodzie z samą sobą (z ciałem i duszą). Przychodzi tylko wtedy, kiedy pozwalam,
aby działa mi się krzywda.
Wciąż mam problem z zaufaniem swojemu organizmowi, bo przecież tak naprawdę to
prawie nigdy go nie słuchałam. Albo jadłam za dużo albo jadłam za mało. Dopiero
uczę się go słuchać. I uczę się rozumieć swoje emocje, bo też nigdy nie wolno
mi było ich słuchać. A Pan Głodomorra mi w tym pomaga. Jest teraz moim
najlepszym przyjacielem. Bo on przychodzi zawsze wtedy, kiedy pozwalam, żeby
działa mi się krzywda - znaczy się: zmusza mnie, żebym zaopiekowała się sobą!!!
W efekcie tego eksperymentu właściwie nie stało się nic. Nie przytyłam, ani nie
schudłam. Poza opisanymi wyżej lękami nie czułam jakiegoś większego dyskomfortu.
Ani jakiejkolwiek euforii z powodu zaprzestania ważenia i liczenia. Zdawkowe
przeliczanie kalorii daje mi poczucie kontroli, czy idę w dobrą stronę, ale
liczby to nie wszystko…
Kapitalnym uzupełnieniem eksperymentu (który miał trwać do soboty do
poniedziałku) zupełnie przez przypadek okazał się wtorek. Jako że jadam od
dwóch miesięcy mniej niż zazwyczaj, zaoszczędziłam trochę kasy, i postanowiłam
ją wydać na coś specjalnego… Aby sobie dogodzić, żeby czuć się dopieszczoną i
nie musieć nic robić, a ponadto aby podpatrzeć czyjeś pomyły na smaczne dania, postanowiłam
skorzystać z pomysłu Monew32 i zamówić sobie na jeden dzień catering
dietetyczny. Chciałam się poczuć jak królowa, której wszystko podawane jest pod
nos. Zamówiłam tysiąc pięćset kalorii, żeby mieć porównanie z menu własnej
kuchni.
Na początku oczywiście był strach, że będę głodna, bo coś małe te porcje a
węglowodanów jak na lekarstwo. I oburzenie, że mam jeść co chwilę jak chomik (bo
tam pięć posiłków jest). Trudno. Próbujemy.
Zabierając się za konsumpcję poczułam, że ustępuje towarzyszący mi w poprzednim
eksperymencie strach przed tym, że drastycznie zaniżę lub zawyżę kaloryczność
posiłków. To, że ktoś przeliczył to za mnie, dało mi poczucie komfortu. Mogłam
się skupić na czym innym.
Zaraz potem okazało się, że można się najeść i czuć się sytym, jedząc mniej
pieczywa. To było moje pierwsze odkrycie, które wprawiło mnie w totalne
osłupienie, bo od dwóch miesięcy wydawało mi się, że mniej chleba już jeść nie
mogę. Za to można było „nadrobić zaległości” na przykład koktajlem, który był na
drugie śniadanie. Całkiem fajna zamiana. Poczucia straty nie miałam. Raczej
radość z różnorodności. Obiad uzmysłowił mi, że warto poeksperymentować z
nowoczesnymi przepisami i różnorodnością. Naprawdę nie trzeba codziennie jeść ziemniaków,
a zapotrzebowanie na białko można też zaspokoić w ciekawy i smaczny sposób
(wymyślili między innymi placuszki z cukinii i jajka – bajka). Kolejne
zdziwienie przeżyłam zapychając się melonem na podwieczorek – musiałam go na
dwa razy zjeść, na raz się nie dało. A ja myślałam że owocem na podwieczorek
się nie najem… Sałatka na kolację, posypana tylko ziołami to też coś, co warto
przenieść do własnej kuchni. Lekko prosto i przyjemnie. Ja zawsze daję tony
soli i pieprzu…
Reasumując: jeśli czegoś na ten moment potrzebuję, to nie kolejnej wiedzy z
dziedziny dietetyki, ale… modyfikacji własnej kuchni w kierunku różnorodności i
nowych smaków!!! No i więcej zaufania do swojego organizmu!!!
A waga?
Waga dostała fisia.
Od dwóch tygodni, mimo intensywnego ruchu (kilka dni kilkugodzinnych spacerów
po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej a potem codziennie 25 minut lekkiej gimnastyki
i 45 minut basenu) ledwo co czołgała się w dół. W ciągu dwóch tygodni zmalała łącznie
zaledwie o 0,6 kg. A potem złośliwie zatrzymała się na parę dni na cyfrze 80 i
ani grama w dół. Niech ją gęś kopnie. Zaczynałam się już poważenie zastanawiać o
co chodzi. I wtedy…
Waga w sobotę rano: 80 kg. Ile było w niedzielę i poniedziałek nie wiem, bo
prowadziłam eksperyment nieważenia się.
Cały poniedziałek chciało mi się pić. Waga we wtorek rano: 80 kg. Uczucie
zawodu.
Cały wtorek chciało mi się siku. Waga w środę rano: 79 kg. Myślałam że to
sprawa sikania i lekkiego menu cateringu.
W środę nie było ani cateringu ani zbyt częstych wizyt w toalecie. Ale… waga w
czwartek rano: 78,3 kg.
Zajefanie! Ja proszę tak dalej!!!
Nie będę na razie zmieniała paska, bo diabli wiedzą co sprężynowa wymyśli w
kolejne dni. Uzupełnię w najbliższy wtorek, bo to mój kolejny dzień ważenia. A
może znowu zrobię sobie jakieś dni bez wagi i liczenia kalorii, żeby się
emocjonować sprawami innymi w życiu niż tylko waga i jedzenie? Przecież do
cholery waga i jedzenie to nie jest najważniejsza sprawa na świecie!
Śniadanko:
pełnoziarnista kanapka z serem, zielonym ogórkiem i czerwoną papryką, do tego sok pomidorowy
Obiadek (połączone pół porcji obiadu i pół porcji kolacji):
pełnoziarnisty makaron z sosem z kurek, placuszki z cukinii z jajkiem, sałatka z pomidorów i serka typu włoskiego posypana ziołamiPodwieczorek:
pokrojony w plasterki melon
Wyniki 60-godzinnego eksperymentu nad nieważeniem
się i nieliczeniem kalorii
W sobotę w południe wpadłam na pomysł, żeby sprawdzić, co
też się stanie, jeśli przez dwa i pół dnia nie będę liczyła kalorii i nie będę
się ważyć. Czy wytrzymam? Czy schudnę? Czy przytyję? Jak sobie poradzę bez tych
rytuałów liczenia kalorii i ważenia się?
A więc! Ogłaszam wyniki badań naukowych!
Wnimanie wnimanie!!!!
Wbrew wcześniejszym doniesieniom okazuje się, że istota ludzka, płci żeńskiej jednak
JEST W STANIE przeżyć dwa i pół dnia bez ważenia się i liczenia kalorii. Przyrostu
wagi nie zanotowano. Ataku Demona Głodomorry nie zanotowano. Przejadania się
nie zanotowano. Niedojadania nie zanotowano. Śmierci z głodu bądź przejedzenia
nie zanotowano.
Zanotowano jednorazowe wieczorne smaki na kluski i pomidory w jogurcie oraz
ochotę na sex. Wszystkie zachcianki zostały skonsumowane.
Ponadto zanotowano paniczny lęk przed byciem głodnym, który z uwagi na
powszechną obecność różnych paśników można uznać za zupełnie nieuzasadniony,
aczkolwiek warto mu się przyjrzeć dokładniej.
Poważne przemyślenia napiszę jutro.
Jak przystało na kobietę, która nie chodzi do pracy – cierpię na chroniczny
brak czasu!
Kim będę bez tych swoich kalorii i
kilogramów?!?!?! Rzecz o zapychaniu dziur.
W odpowiedzi na moją poprzednią notkę Pewna Dobra
Dusza odpisała mi na priva coś bardzo mądrego. Dzielę się Z Wami fragmentem jej
mądrości, bez jej wiedzy i zgody, mam nadzieję, że mnie za to nie zabije. Kapitalnie
powyciągała z mojego tekstu kwintesencje wszystkich moich problemów.
CYTAT 1
"Chciałabym… i boję się…
Kim będę bez tych swoich kalorii i kilogramów?!?!?! A co, jeśli w tym czasie
przytyję? Jak ja wytrzymam bez nawyku ważenia się i liczenia kalorii?"
Odpowiedziałaś
sobie rzetelnie na te ważne pytania, które wypisałaś?:
Kim będziesz bez tych swoich kalorii i kilogramów?!?!?!
Jak Ty wytrzymasz bez nawyku ważenia się i liczenia kalorii?"
CYTAT 2
"Jeśli nie będę potrafiła przestać obsesyjnie się kontrolować, to znaczy
że tu gdzieś będzie pies pogrzebany (prawdę pisząc tutaj czuję największy
lęk)".
Co najgorszego może oznaczać dla Ciebie ten pies?
Nawet jeśli jest paskudny, gnijący i śmierdzący to chcesz go dalej chować pod
ziemią?
Tylko jak odkopiesz tą padlinę to możesz świadomie podjąć decyzję co z nią
zrobić i będziesz w końcu wiedziała dlaczego w tym miejscu ogrodu nigdy nie
rosną kwiaty.
Jest taka sentencja:
Dopóki nie uczynisz nieświadomego świadomym, będzie ono kierowało Twoim
życiem, a Ty będziesz nazywał to przeznaczeniem (Carl Gustav Jung)
CYTAT 3
"Może tak się zdarzyć (hipotetycznie), że z jakiegoś powodu utracę
kontrolę nad jedzeniem w ogóle i znowu zacznę się objadać. Ale jeśli będę w
zgodzie z ciałem i emocjami, to wydaje mi się, że prawdopodobieństwo takiej
sytuacji jest stosunkowo małe.
Może mi się trochę przytyć. Trudno, najwyżej „odrobię” to potem".
Też uważam, że prawdopodobieństwo jest małe a nawet znikome. Z resztą
sama piszesz, że to liczenie kalorii i ważenie się to NAWYK!
To nie liczenie kalorii trzyma Cię teraz w ryzach. A liczenie kalorii wcześniej
nie powstrzymywało Cię przed objadaniem się.
Z tego co się orientuję nie masz problemów z działem matematyki pt.
"dodawanie i odejmowanie do 1000". Twoją trudnością jest raczej dział
robot drogowych "czym zapchać dziurę, żeby nie wylazła na wierzch przy
pierwszych mrozach" :)
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Nic dodać, nic ująć!!!!! Mam nad czym myśleć! Uwielbiam takie filozoficzne
maile! A puenta po prostu powaliła mnie z nóg. Dlatego pozwalam sobie
przekopiować ją jeszcze raz: "czym zapchać dziurę, żeby nie wylazła na wierzch przy pierwszych
mrozach?"
Rzecz o puszczaniu kontroli wagi i kalorii
Przyszedł mi do głowy taki szalony pomysł…
Skoro przez pięćdziesiąt trzy dni jem normalnie i dobrze mi z tym, waga spada,
a jedyną nienormalnością jest przeliczanie w myślach „na oko” kaloryczności
każdego dania i codzienne ważenie się, to może by tak… zrezygnować z tego
przeliczania? A w kwestii kontroli pozostawić tylko zadawane sobie czasem
pytanie „dlaczego chcę sięgnąć teraz po tego wafelka, do czego jest mi to
potrzebne?” albo „czy naprawdę jestem głodna czy może chodzi o coś innego?”. To
znaczy nie tak od razu na zawsze. Ale na jakiś czas. Na tydzień. Albo chociaż
na weekend. No, na parę dni max.
Trochę się boję, raz żebym na tym nie „popłynęła”, a dwa, to naprawdę trudno
przestać stale coś przeliczać i kontrolować, jeśli robi się to od tylu lat. Ale
jak mam inaczej nauczyć się samodzielnie jeść normalnie i utrzymywać zdrową
figurę? Jakież by to cudowne było tak po prostu sobie jeść, jak sarna na łące…
(nie w sensie, żeby się obżerać, tylko żeby jeść bez kontroli – znaczy się jeść
zgodnie ze swoimi potrzebami żywieniowymi).
Chodzi mi o świadome jedzenie, o świadome wsłuchiwanie się w potrzeby swojego
organizmu, o wskoczenie w rytm własnego ciała, a przy okazji zrozumienie i
zaakceptowanie swoich emocji. O koncentrowanie się na życiu, nie na żarciu. O
stawianie czoła prawdziwym wyzwaniom (a nie tylko „szamotanie się z lodówką”).
Chciałabym… i boję się…
Kim będę bez tych swoich kalorii i kilogramów?!?!?! A co, jeśli w tym czasie
przytyję? Jak ja wytrzymam bez nawyku ważenia się i liczenia kalorii?
Na tym etapie mogę pozostać na tym „chciałabym” i odłożyć pomysł na „wieczne
potem”, albo wyznaczyć sobie datę, od kiedy. A jeśli w ogóle od kiedyś, to
dlaczego właśnie nie od dziś? I dlaczego nie od teraz? Jest sobota, godzina 14.00.
Co zyskam?
Wgląd na ile dogaduję się ze swoim ciałem i umysłem.
Jeśli projekt się powiedzie, to zyskam wiarę, że dam radę bez ciągłej kontroli.
Jeśli waga w tym czasie wzrośnie, to będę miała informację zwrotną, że jeszcze
coś jest do zrobienia. Ale nawet jak wzrośnie to świat się nie zawali. Człowiek
nie maszyna.
Jeśli nie będę potrafiła przestać obsesyjnie się kontrolować, to znaczy że tu
gdzieś będzie pies pogrzebany (prawdę pisząc tutaj czuję największy lęk).
Ale największym zyskiem będzie umiejętność życia bez ciągłego kompulsywnego
kontrolowania wszystkiego, co może dotyczyć wagi i jedzenia. Bo mówcie co
chcecie, ale dla mnie to jest obciążenie. To trochę tak, jak bym spacerowała po
chodniku i ciągle kafelki liczyła. Fisia można dostać.
Co stracę?
Poczucie kontroli, które daje mi poczucie bezpieczeństwa.
Może tak się zdarzyć (hipotetycznie), że z jakiegoś powodu utracę kontrolę nad
jedzeniem w ogóle i znowu zacznę się objadać. Ale jeśli będę w zgodzie z ciałem
i emocjami, to wydaje mi się, że prawdopodobieństwo takiej sytuacji jest
stosunkowo małe.
Może mi się trochę przytyć. Trudno, najwyżej „odrobię” to potem.
Suma sumarum w tej zabawie mogę stracić poczucie bezpieczeństwa wynikające z
kontrolowania wagi i menu, ale mogę w zamian wygrać poczucie wolności i wiarę w
siebie! Moim zdaniem atrakcyjna nagroda.
Trochę się zastanawiam, czy to nie jest moja kolejna gierka w „kontrolowanie
kontrolowania”, i czy nie zostaję przy tej swojej kontrolującej obsesji dalej,
tylko inaczej… Nie, potraktujmy to jako eksperyment. Trochę tak, jakbym
spuściła z łańcucha psa, który cały czas jest na łańcuchu. I zobaczymy co się
teraz będzie działo.
ZOBACZĘ CO SIĘ BĘDZIE DZIAŁO, JEŚLI BĘDĘ JADŁA UWAŻNIE, ALE BEZ KONTROLI (w
sensie liczenia kalorii i codziennego ważenia się) OD SOBOTY DO PONIEDZIAŁKU.
Amen.
Bardzo proszę o wsparcie, cokolwiek przez to słowo rozumiecie.
Jestem też ciekawa Waszego zdania w tym temacie. Co Wy myślicie o takim
puszczeniu kontroli na chwilę?
Smęty
Wszystko
mnie dziś wkurwia. Ogólnie nastrój mam smutny, nic mi się nie udaje, jestem
jakoś wewnętrznie zmierzła i nic nie sprawia mi przyjemności. Okres właśnie mi
się kończy, więc to nie to. Raczej splot jakichś drobnych wydarzeń, które od
wczoraj toczą się nie po mojej ogrzej myśli. A może ja po prostu za dużo od
życia wymagam? Albo sobie za wysokie poprzeczki stawiam?
Zadziwiające, jak takie głupie wydarzenia mogą manipulować naszym poczuciem szczęścia.
Przecież to nadal ten wspaniały czas, o którym pisałam w poprzednich notkach.
Szczęście jest w nas, nie na zewnątrz! Przecież nadal jest tyle powodów do
wdzięczności Bogu, światu, ludziom i losowi…
Aaaaa mam to wszystko gdzieś! Biorę książkę i idę do łóżka. Jak mi się będzie
chciało, to może coś umyję albo wypiorę (ostatecznie całkiem tu czysto jak na
mnie), a jak nic nie zrobię, to świat się nie zawali. Jutro pewnie będzie nowe,
lepsze i wolne od błędów. Czas na nicnierobienie też się należy – czas na „manie
wszystkiego w dupie”.
Tymczasem waga dziś dotaszczyła się powoli do cyfry 80,0.
Już za chwileczkę, już za momencik…
siódemka na wadze zacznie się kręcić.
Nic żech nie godała, ale czekom jak na gorkie nudle, aże mi na tej wadze siedem piźnie… Ale kiero z Was
dziouchy by nie czekała, pra? Trzimejcie kciuki, a jo sie zaroski poasza sam na
blogu, jak już bydzie tak daleko!
Musiałam to napisać!
Smaczne śniadanie, pyszny obiad i zajebista kolacja.
Smacznie i do syta. NAPRAWDĘ do syta.
To ja wybieram co, kiedy i ile.
Moja kuchnia jest moją wolnością. Wszystko jest dla ludzi. Dla Ogrzycy też!
Zakupy są przyjemnością, a restauracje są rozkoszą.
Pełny brzuszek i najedzony mózg. Energia do życia.
TO NAPRAWDĘ SIĘ DZIEJE. TO JEST MOŻLIWE!!!
Od siedmiu tygodni ten fakt cieszy mnie tak samo każdego dnia. Z radości chce
mi się skakać i tańczyć. Dziękuję Bogu za każdy taki dzień. Niech już tylko
takie dni będą w moim życiu!!! Niech każda chwila w moim życiu będzie takim
dziękczynieniem za wszystko dobre co mnie spotyka. Teraz, kiedy mam pełny
brzuszek, dostrzegam błogosławieństwa codzienności: zdrowie, słońce, szelest
jesiennych liści, wiatr w pomarańczowych włosach i aksamitność wody w basenie.
Wszystko jest takie piękne!!!
Przez tak wiele lat głodziłam się niemal codziennie, nie licząc napadów
obżarstwa oczywiście, ale one wcale nie sprawiały mi przyjemności,
nienawidziłam siebie za każdy nadprogramowy kęs, miałam depresję, ale nic to
nie dawało, bo wciąż byłam gruba. A teraz… a teraz jem i jestem szczęśliwa.
To naprawdę jest takie proste!!!
A waga spada…
Pan Samochodzik i Ogrzyca
Jak postanowiłam tak zrobiłam.
Odpaliłam trabanta (udało się za pierwszym razem!), przystroiłam jednym
sztucznym kwiatkiem (bo więcej nie miałam), na prawe siedzenie zapakowałam
Samca (a ten, nie wierząc w możliwości mojego trabbiego, zapakował podnośnik, linę holowniczą i stos dziwnych
narzędzi). Jak wkładałam do samochodu pierwszy, najmniejszy bagaż, to
zrozumiałam, dlaczego dziewięćdziesiąt procent użytkowników aut tej marki
preferuje wersję kombi. Spróbujcie się zapakować do tego wozu w wersji sedan,
to też zrozumiecie…
Pojechaliśmy na parę dni do Złotego Potoku (Jura krakowsko-częstochowska). Jura
to bajkowe miejsce. Każde miasteczko ma tu inny klimat. Łączą je nierealnie
piękne krajobrazy, skałki, ruiny zamków i legendy. Słońce i jesienne upierzenie
drzew wyczarowywały o tej porze roku cudne widoki. Przepiękna jest jesień tego
roku! Czas upływał na łażeniu po okolicy (dobre kilkanaście kilometrów
dziennie) i wściekaniu się na Samca. Był
nawet taki wieczór, kiedy byłam tak wściekła,
że już-już miałam wyleźć z łóżka i pożreć zawartość całej lodówki! Pomyślałam
wtedy, że jeśli przeżyję ten wieczór bez zajedzenia złości, to już z każdym
atakiem Demona Głodomorry sobie poradzę. Dałam radę. Przytuliłam w myślach moje
wkurzone Wewnętrzne Ogrzątko, pogłaskałam, pogadałam i jakoś dało się zasnąć, z
myślą że jutro będzie nowe, lepsze i wolne od błędów.
Z jedzeniem sobie radziłam. Jadłam mniej-więcej normalnie. Podobnie jak Samiec.
Podobnie jak inni ludzie. Śniadanie, obiad, kolacja, słodycze. Jasne, że w
myślach starałam się przeliczać ile zjadłam. Ale najadałam się do syta. To
ważne. Zwłaszcza, że wyżerka była wycieczkowa, czyli dość byle jaka. Były
momenty, że przed dłuższą trasą czułam lęk, że zgłodnieję i nie poradzę sobie z
tym, że dopadnie mnie Głodomorra. Niepotrzebnie. Tak sobie wymyślałam
śniadania, że mogłam wędrować cztery czy pięć godzin nie czując głodu po
drodze, a obiad zjeść dopiero wieczorem. Normalnie należą mi się wyrazy
szacunku za umiejętności komponowania posiłków (w dodatku w warunkach
wycieczkowych)!
Ruch sprawiał mi ogromną radość i dodawał energii. To niewiarygodne, ale im
więcej chodziłam, tym więcej energii miałam wieczorami… Tym bardziej chciało mi
się żyć!
Wyjazd spełnił swoją funkcję. Zajęta łażeniem, wydzieraniem się na Samca,
prowadzeniem trabanta i robieniem zdjęć – zapomniałam o pracy, z której właśnie
odeszłam. Cieszyłam się słońcem i spacerami, wściekałam się na Samca, wieczorami
grzałam zmarznięty tyłek na cudownie gorącym kaloryferze. Żyłam tu i teraz.
Naprawdę, oderwałam się od trudnej ostatnio codzienności…
Tylko kiedy przyjechałam do domu, i nadeszła wtorkowa pora ważenia, to szlag
mnie trafił, bo cyferki przez ostatnie siedem dni raczyły się zmienić tylko o
0,3 kg. A gdzie do cholery efekty moich wysiłków fizycznych?!?!? Noż tak się
zeźliłam, że aż z wściekłości ucztę chciałam sobie urządzić z samego rana dziką
i bez ograniczeń. Na szczęście wzięłam samą siebie na bok, wytłumaczyłam sama
sobie, że przecież pełnia jest, organizm wodę zatrzymuje, to i waga bzdury
pokazuje. I takie tam bla bla bla… Grunt że się uspokoiłam, wyżerkę odpuściłam
i… tak fajnie spędziłam dzień, że ledwo co mam siłę paluchami w klawiaturę
walić. Ale to opiszę już innym razem…
Acha, i jeszcze jedno!
To nieprawda, że w trabancie jest mało miejsca. To są banialuki z palca
wyssane. Po prostu niedoświadczeni kierowcy nie wiedzą, że trzeba kurtkę zdjąć!
Pan Samochodzik i Ogrzyca (Ruiny w Mirowie):(Tam wcale nie było tak gorąco, pięć minut wcześniej trzaskałam z zimna zębami, ale jak sobie trochę poskakałam...
Acha, i zamek też wcale nie jest krzywy, tylko Wredny Samiec nie chciał prosto zdjęcia zrobić!)
A takie klimaty towarzyszyły nam w drodze powrotnej:
(zachód słońca na polach w Woźnikach):
Przemyślenia kobiety, która nie chodzi do pracy
Kiedy obudziłam się wczoraj rano, czułam się
fatalnie. Tak, teraz zrozumiałam co czują ludzie, którzy całe życie są aktywni
zawodowo, a potem pewnego dnia przechodzą na emeryturę albo z innego powodu
zostają bez pracy.
Było mi smutno. Miałam jakieś ogromne poczucie straty. Że jak to? Że jeszcze
wczoraj byłam potrzebna i przydatna, kontrahenci do mnie dzwonili, czegoś
chcieli, a dziś? Tak nagle jestem zupełnie niepotrzebna? Ale że jak to? Że mnie
tam nie ma, w tej mojej pracy, a wszystko beze mnie kręci się jak gdyby nigdy
nic? Tyle byłam warta? A tak mnie zapewniali, że jestem niezastąpiona, kiedy
złożyłam wypowiedzenie. Tak naprawdę, to byłam tylko jeszcze jedną cegiełką w
wielkim murze korporacji… Jak niewiele wart jest człowiek…
Nie potrafiłam się powstrzymać i podłączyłam do ładowarki firmowy telefon,
który wciąż jeszcze mam, choć połączenia przekierowałam już na kolegów z biura.
Czułam smutek. Coś się skończyło. Nie ma…
Włączyłam komputer i spojrzałam na świecące się słoneczka na gadu-gadu. Oni
wszyscy pracują, walczą, mają jakieś cele, jakieś sukcesy, a ja…
Nieśmiało kliknęłam do przyjaciółki z innego oddziału, z którą spędzałyśmy całe
godziny na filozoficzno-psychologicznych rozmowach (tak, tak, na to- to my
zawsze miałyśmy czas!). Odpisała. Przeklikałyśmy dwie godziny. Jak zawsze. Nic
się nie zmieniło. Tylko my bardziej teraz doceniłyśmy, że przez te wszystkie
lata miałyśmy siebie nawzajem do tych rozmów.
Wystarczyło kilka chwil przed komputerem, żebym doceniła, jaki teraz mam
spokój. Nikt nie dzwoni, nikt niczego nie chce, nikt mi nie przerywa rozmów na
gadu-gadu ani czytania ciekawych artykułów. Mogłam się cała skupić na jednym
jedynym zadaniu. BEZCENNE!!!
Kiedy poczułam znajome ciepełko w żołądku, zjadłam spokojnie śniadanie. Znowu
wróciłam do komputera. Poszwędałam się po domu. Potem ugotowałam obiad. Wiecie,
że zrobienie obiadu o dwunastej w południe zabiera dwa razy mniej czasu i cztery
razy mniej energii niż dokładnie takie samo przedsięwzięcie o godzinie
osiemnastej po przyjściu z pracy? NIESAMOWITE!!!
Zjadłam obiad jak człowieczyca w południe, i wyraźnie poczułam, że sprawiła mi
ta południowa uczta przyjemność. Jak to cudownie zjeść obiad w południe!!!
Zadzwoniła przyjaciółka, która prowadzi sklep siedem kilometrów od mojego domu.
Zaprosiła mnie na kawę. Wsiadłam na rower i pojechałam. Czułam wiatr we
włosach. Las, przez który jechałam, pachniał jesiennie. BAJKA! Przegadałyśmy
półtorej godziny o niczym. Czułam się zadowolona i pełna energii. I znowu
przejażdżka rowerem do domu. Jeszcze mi się chciało wyprasować wieczorem stos
ciuchów, i książkę poczytać.
ZAJEBISTE JEST ŻYCIE KURY DOMOWEJ!!!
Dziś skoro świt, jak rasowy emeryt, pobiegłam do lekarza i zdobyłam zaszczytne
drugie miejsce w kolejce (nareszcie mam czas zająć się „drobiazgami” swojego
zdrowia, na które zawsze brakowało czasu). Potem poszłam na nogach po zakupy –
całą godzinę mi to zajęło, bo podreptałam na drugi koniec miasta. Upolowałam
przy okazji wielką pakę suszonych grzybów i już się gotują – będzie zajebisty Ogrzy
Żur Z Suszonymi Grzybami – specjalność pani domu! Ach, żebyście mogły poczuć,
jak cudownie pachnie w domu tymi grzybami… A potem…
… a potem pakuję pachnące świeżością i wyprasowane ciuchy do przystrojonego
kwiatami trabanta i jadę w podróż dookoła świata!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
(Trzymajcie kciuki, żeby auto odpaliło, bo postało parę dni nieuruchamiane)
TYLE LAT CODZIENNIE BIEGAŁAM DO PRACY...
ZAGANIANA, ZMĘCZONA, ZAJĘTA FIRMOWYMI PROBLEMAMI, NIE MIAŁAM POJĘCIA, ŻE OBOK
ISTNIEJE INNY, SPOKOJNIEJSZY I DUŻO PIĘKNIEJSZY ŚWIAT LUDZI WOLNYCH…