W sobotę w południe wpadłam na pomysł, żeby
sprawdzić, co też się stanie, jeśli przez dwa i pół dnia nie będę liczyła
kalorii i nie będę się ważyć. Czy wytrzymam? Czy schudnę? Czy przytyję? Jak
sobie poradzę bez tych rytuałów liczenia kalorii i ważenia się?
Na początku, kiedy to wymyśliłam, czułam ogromny strach i napięcie. Bałam się z
jednej strony, że nie licząc kalorii mogę zacząć jeść za dużo, a z drugiej
strony, że wprost przeciwnie – zacznę jeść za mało i będę głodna. Ten strach
przed głodem towarzyszył mi dość mocno. Chyba dlatego, że konsekwencją
prawdziwego głodu (takiego, który da się zapchać dwoma kanapkami z pomidorem)
ale nie zaspokojonego (bo się „ambitnie” odchudzałam), bywał u mnie w
przeszłości bardzo często atak Demona Głodomorry (i wtedy już paczka chipsów,
słoik nutelli, pół chleba i słoik majonezu to było wciąż mało). Ataku
Głodomorry się boję, bo o ile głód idzie łatwo zaspokoić, to z Głodomorrą
sprawa już nie jest taka prosta. Tyle, że Głodomorra nie przychodzi, kiedy
jestem w zgodzie z samą sobą (z ciałem i duszą). Przychodzi tylko wtedy, kiedy pozwalam,
aby działa mi się krzywda.
Wciąż mam problem z zaufaniem swojemu organizmowi, bo przecież tak naprawdę to
prawie nigdy go nie słuchałam. Albo jadłam za dużo albo jadłam za mało. Dopiero
uczę się go słuchać. I uczę się rozumieć swoje emocje, bo też nigdy nie wolno
mi było ich słuchać. A Pan Głodomorra mi w tym pomaga. Jest teraz moim
najlepszym przyjacielem. Bo on przychodzi zawsze wtedy, kiedy pozwalam, żeby
działa mi się krzywda - znaczy się: zmusza mnie, żebym zaopiekowała się sobą!!!
W efekcie tego eksperymentu właściwie nie stało się nic. Nie przytyłam, ani nie
schudłam. Poza opisanymi wyżej lękami nie czułam jakiegoś większego dyskomfortu.
Ani jakiejkolwiek euforii z powodu zaprzestania ważenia i liczenia. Zdawkowe
przeliczanie kalorii daje mi poczucie kontroli, czy idę w dobrą stronę, ale
liczby to nie wszystko…
Kapitalnym uzupełnieniem eksperymentu (który miał trwać do soboty do
poniedziałku) zupełnie przez przypadek okazał się wtorek. Jako że jadam od
dwóch miesięcy mniej niż zazwyczaj, zaoszczędziłam trochę kasy, i postanowiłam
ją wydać na coś specjalnego… Aby sobie dogodzić, żeby czuć się dopieszczoną i
nie musieć nic robić, a ponadto aby podpatrzeć czyjeś pomyły na smaczne dania, postanowiłam
skorzystać z pomysłu Monew32 i zamówić sobie na jeden dzień catering
dietetyczny. Chciałam się poczuć jak królowa, której wszystko podawane jest pod
nos. Zamówiłam tysiąc pięćset kalorii, żeby mieć porównanie z menu własnej
kuchni.
Na początku oczywiście był strach, że będę głodna, bo coś małe te porcje a
węglowodanów jak na lekarstwo. I oburzenie, że mam jeść co chwilę jak chomik (bo
tam pięć posiłków jest). Trudno. Próbujemy.
Zabierając się za konsumpcję poczułam, że ustępuje towarzyszący mi w poprzednim
eksperymencie strach przed tym, że drastycznie zaniżę lub zawyżę kaloryczność
posiłków. To, że ktoś przeliczył to za mnie, dało mi poczucie komfortu. Mogłam
się skupić na czym innym.
Zaraz potem okazało się, że można się najeść i czuć się sytym, jedząc mniej
pieczywa. To było moje pierwsze odkrycie, które wprawiło mnie w totalne
osłupienie, bo od dwóch miesięcy wydawało mi się, że mniej chleba już jeść nie
mogę. Za to można było „nadrobić zaległości” na przykład koktajlem, który był na
drugie śniadanie. Całkiem fajna zamiana. Poczucia straty nie miałam. Raczej
radość z różnorodności. Obiad uzmysłowił mi, że warto poeksperymentować z
nowoczesnymi przepisami i różnorodnością. Naprawdę nie trzeba codziennie jeść ziemniaków,
a zapotrzebowanie na białko można też zaspokoić w ciekawy i smaczny sposób
(wymyślili między innymi placuszki z cukinii i jajka – bajka). Kolejne
zdziwienie przeżyłam zapychając się melonem na podwieczorek – musiałam go na
dwa razy zjeść, na raz się nie dało. A ja myślałam że owocem na podwieczorek
się nie najem… Sałatka na kolację, posypana tylko ziołami to też coś, co warto
przenieść do własnej kuchni. Lekko prosto i przyjemnie. Ja zawsze daję tony
soli i pieprzu…
Reasumując: jeśli czegoś na ten moment potrzebuję, to nie kolejnej wiedzy z
dziedziny dietetyki, ale… modyfikacji własnej kuchni w kierunku różnorodności i
nowych smaków!!! No i więcej zaufania do swojego organizmu!!!
A waga?
Waga dostała fisia.
Od dwóch tygodni, mimo intensywnego ruchu (kilka dni kilkugodzinnych spacerów
po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej a potem codziennie 25 minut lekkiej gimnastyki
i 45 minut basenu) ledwo co czołgała się w dół. W ciągu dwóch tygodni zmalała łącznie
zaledwie o 0,6 kg. A potem złośliwie zatrzymała się na parę dni na cyfrze 80 i
ani grama w dół. Niech ją gęś kopnie. Zaczynałam się już poważenie zastanawiać o
co chodzi. I wtedy…
Waga w sobotę rano: 80 kg. Ile było w niedzielę i poniedziałek nie wiem, bo
prowadziłam eksperyment nieważenia się.
Cały poniedziałek chciało mi się pić. Waga we wtorek rano: 80 kg. Uczucie
zawodu.
Cały wtorek chciało mi się siku. Waga w środę rano: 79 kg. Myślałam że to
sprawa sikania i lekkiego menu cateringu.
W środę nie było ani cateringu ani zbyt częstych wizyt w toalecie. Ale… waga w
czwartek rano: 78,3 kg.
Zajefanie! Ja proszę tak dalej!!!
Nie będę na razie zmieniała paska, bo diabli wiedzą co sprężynowa wymyśli w
kolejne dni. Uzupełnię w najbliższy wtorek, bo to mój kolejny dzień ważenia. A
może znowu zrobię sobie jakieś dni bez wagi i liczenia kalorii, żeby się
emocjonować sprawami innymi w życiu niż tylko waga i jedzenie? Przecież do
cholery waga i jedzenie to nie jest najważniejsza sprawa na świecie!
Śniadanko:
pełnoziarnista kanapka z serem, zielonym ogórkiem i czerwoną papryką, do tego sok pomidorowy
Obiadek (połączone pół porcji obiadu i pół porcji kolacji):
pełnoziarnisty makaron z sosem z kurek, placuszki z cukinii z jajkiem, sałatka z pomidorów i serka typu włoskiego posypana ziołami
Podwieczorek:
pokrojony w plasterki melon
- Pomoc
- Regulamin
- Polityka prywatności
- O nas
- Kontakt
- Newsletter
- Program Partnerski
- Reklama
- Poleć nasze usługi
© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.
alicja205
29 listopada 2013, 20:10Naprawdę pysznie to wszystko wygląda. Ale też widać, że jest tego malutko. A to przecież 1500 kalorii! Hm.. a może w poprzedni dzień też sobie wszystko przygotowywać i wkladać do pojemniczków, żeby wizualnie ogarnąć i stwierdzić, ze jest dobrze, bo mało? Muszę znaleźć na siebie sposób, bo właśnie sobie uświadomiłam, że jem za dużo po prostu.. Powodzenia :)) Świetnie Ci idzie!!
Wonkaa
28 listopada 2013, 15:13Dlatego zdecydowałam się na początek na wykupienie diety na V, żeby ktoś za mnie policzył i dopasował. Ja tylko robię zakupy raz na cały tydzień i stosuję się do posiłków. Może posiłki nie są jakieś mega ciekawe, ale w jedzeniu rzeczy, które się bardzo lubi - też jest pewna pułapka - można ich zjeść za dużo. Ja na razie, dopóki nie opanuję swojego prawdziwego zapotrzebowania na jedzenie - wolę się dostosować, nie marnując przy tym czasu na układanie menu. Podziwiam Twoją samoświadomość. Buźka
dorotuniaa
28 listopada 2013, 11:52Kurcze ale nastrój do jedzenia a jak smacznie. Ja jak nie liczę kalorii to w ogóle nie mam opamiętania w jedzeniu ;/