Głodomorra. Ogrzyco, wyluzuj!
Dziś byłam ostatni dzień w starej pracy. Wszystko potoczyło
się tak szybko. Co ja robię?!?! Przecież dobrze mi tam było i nawet
bezpiecznie. Porządek, kasa na koncie zawsze przed pierwszym, ludzie fajni. Co
ja robię?!?! Nie potrafię uwierzyć, że to już… Koniec... Odwlekałam ten moment
jak mogłam. A potem wszystko podziało się tak szybko i pożegnałam się z firmą
miesiąc wcześniej niż planowałam. Mam wrażenie, że jadę jakąś zwariowaną
karuzelą. Niech to ktoś zatrzyma! Ja wysiadam!!!
Tęsknota za tym co znane i bezpieczne. Nadzieja na nowe-lepsze. Złość, że zarząd
starej firmy nie przychylił się do mojej prośby, i w efekcie przez pierwszy tydzień
grudnia będę bezrobotna. Wstyd, że pozwoliłam na koniec tak się potraktować. I
ogromne pokłady lęku. Przed nowymi zadaniami. Że się nie sprawdzę. Że źle
dogadałam się z nowym pracodawcą. Że coś przeoczyłam. Że coś będzie nie teges. Lęk
przed gderaniem ojca, który wszystko widzi na czarno a poza tym „on przecież w
jednej firmie przez całe życie, a jego córka znowu zmienia, głupia…”
Czuję wyraźnie rosnące napięcie. Bardzo niefajne uczucie. Taki ucisk w splocie
słonecznym. Jakby ktoś tam mi zaciśniętą pięść wbijał i dławił. Tak, dławienie
też czuję. No i to przemożne uczucie „sięgnij po coś smacznego, będzie ci
lepiej, napięcie zmaleje”.
Do tego jeszcze zrobiłam sobie w pracy z koleżankami „ostatnią wieczerzę”, przyrządziłyśmy
naszą tradycyjną sałatkę „na winie” (wrzucałyśmy co się nawinie), ja na
zakończenie pracy kupiłam ciastka i szampana. Ciacho spoko, zjadłam tylko
jedno, przydziałowo. Ale z tą sałatką to się zapomniałam i wmłóciłam naprawdę
sporo. Coś tam jeszcze dojadłam w domu na obiad. W efekcie nie mam pojęcia ile
tak naprawdę zjadłam (mogę tylko szacunkowo określić) i… czuję z tego powodu niepokój.
Myślałam, że jem prawie normalnie przez te ostatnie sześć tygodni, ale
najwyraźniej nadal mam obsesję obliczania ile zjadłam. Kiedy ja po prostu
zacznę jeść i cześć, bez filozofowania nad ilością tego, co zjadłam? To
przecież chore, żeby się denerwować, że się nie wie, ile się zjadło kalorii.
Spokojnie… W jeden dzień mogę sobie pozwolić na utratę kontroli. Wcale się nie
przejadałam. Zjadłam co najwyżej dużo, ale na pewno to nie było mega żarcie.
Ogrzyco, wyluzuj!!! Co Ci się może najgorszego stać przez to, że zjadłaś dziś
dużo? Nic. Najwyżej ci się przemiana materii poprawi. A że schudniesz w tym
tygodniu o sto gramów mniej? No i co z tego? To naprawdę takie ważne? Twoim
celem było NORMALNE jedzenie. A to, że ktoś jednorazowo zjada więcej to jest
normalne. Normalni ludzie z tego powodu nie wyrywają sobie włosów z głowy.
A nowa praca? Cholera, no jak mi się nie uda to będę miała motywację, żeby
poszukać nowej. Wczoraj ktoś znajomy dzwonił, czy nie chciałabym do niego
przyjść pracować. Zresztą, gospodarna ze mnie baba, z głodu nie umrę, damy
radę! Czy ja naprawdę muszę się zamartwiać na zapas?!?! Nawet jak się coś nie
uda, to będę się tym martwiła po 8 grudnia. Co mi da zamartwianie się teraz?
Teraz to przecież mam zamiar pakować trabanta i jechać w podróż dookoła świata.
Nawet pranie już w tym celu zrobiłam… No, i na tym się skupmy!
Chyba zacznę pracować nad nauką pozytywnego patrzenia w przyszłość…
Aaaaa uf, pisanie bloga pomaga na Głodomorrę. Trochę mi lepiej.
Mamma mia!!!! No to se narobiłam...
Termin wypowiedzenia w starej firmie miałam do 31 grudnia.
Do nowej firmy mogę już iść od 8 grudnia.
Poprosiłam więc o skrócenie terminu wypowiedzenia...
Naczalstwo nie do końca życzliwie podeszło do mojej prośby. Pozwolili mi się zwolnić wcześniej, ale z terminem 30 listopada (nie 8 grudnia, jak prosiłam). A więc w pierwszy tydzień grudnia to w ogóle bezrobotna będę... Przez pierwsze 45 sekund miałam ochotę rozszarpać ich na strzępy i wyć z wściekłości!!! Ale kiedy sobie uświadomiłam, że to dodatkowy tydzień urlopu... ZAWYŁAM Z RADOŚCI!!!!
Jak się wszystko nałożyło, to wyszło, że jutro jestem ostatni dzień w pracy. Ajajaj, tego się nie spodziewałam jeszcze parę godzin wcześniej...
Mamma mia!!!! No to se narobiłam...
Biorę trabanta i jadę w podróż dookoła Polski! :)
Kiedy, jeśli nie teraz?!?!?!?!
Btw: na wadze 80,6 kg, czyli kolejny spadek. W sumie już 5 kg w 6 tygodni.
Ale jakie to ma teraz znaczenie w porównaniu z wielkością wszechświata? :)))
Ja Ogrzyca, czyli skąd do cholery wziął się OGR na
tym blogu?!?!
To chyba zrozumiałe, że nikt przy zdrowych zmysłach
nie chciałby być postrzegany jako Ogr. No bo co? Taki Ogr to przecież człapie,
beka, pierdzi, dużo je i jest gruby na dodatek, a do tego bywa egoistyczny. Ja
też nie chciałam być postrzegana jako Ogr. Tak mnie wychowano, abym przed
społeczeństwem jawiła się jako Grzeczna Dziewczynka: dobra, miła, uczynna, taka
co to ostatnią koszulę bliźniemu odda, a sama zębami z zimna kłapać będzie. A
że do tego perfekcjonistką jestem, to była ze mnie taka Grzeczna Dziewczynka że
hej! Dobra, miła i uczynna, normalnie na plecach transparent nosiłam „możesz
mnie wykorzystać a ja się nie będę złościć tylko z uśmiechem jeszcze cię w rękę
pocałuję”. Moimi ulubionymi słowami było: muszę, powinnam, należy, trzeba. Tak mnie
wytresowano, że dbałam o innych, o siebie prawie wcale. Matka Polka Idealna. Do
tego nie wolno mi się było złościć. Ja naprawdę NIE CZUŁAM złości. Święta
Pańska Jakaś! Tyle że jakoś nie czułam niczyjej wdzięczności. Znacznie częściej
czułam się wykorzystana i nic nie warta. Nie, nie byłam z tym szczęśliwa!!!
Dlaczego wbrew sobie wciąż zachowywałam się jak Grzeczna Dziewczynka? Bo tak
bardzo nie chciałam, żeby odkryto we mnie… Ogra. Grzeczna Dziewczynka zamknęła
więc go w szafie i udawała, że wszystko jest cacy.
Pewnego dnia, jakiś rok temu, zebrałam się na odwagę i wypuściłam Ogra z szafy.
Faktycznie, natychmiast zaczął domagać się jedzenia. Ponadto bydlę chlipało,
mlaskało, człapało, było totalnie nieuczynne, dużo spało, a kiedy było szczęśliwe
– tańczyło. A szczęśliwe było prawie non stop, wystarczyło to dobrze nakarmić,
wrzucić do jakiejkolwiek sadzawki gdzie mogłoby popływać, zostawić samotnie z
dobrą książką albo po prostu pozwolić się temu wyspać. Ponadto Ogr nie uznawał
wymyślnych fryzur wymagających długiego stania przed lustrem ani niczego, co
wymagałoby zbyt dużo jego ogrzego wysiłku. Różnicę między nieszczęśliwą,
nerwową Grzeczną Dziewczynką, robiącą cały czas to, co NALEŻY, a radosnym i
wyluzowanym Ogrem, który robi tylko to, co CHCE było widać gołym okiem od razu.
Tego dnia pokochałam Ogra całym sercem, a Grzeczną Dziewczynkę znienawidziłam i
postanowiłam zamknąć do szafy. Rozpętała się wojna o wpływy między Dziewczynką
a Ogrem.
Od tego czasu robiłam wszystko, aby z Grzecznej Dziewczynki stać się Ogrem. To
nie takie proste, kiedy wychowano Cię według „dobrych chrześcijańskich zasad”.
Dziewczynka dzielnie walczyła o swoją chorą pozycję, ale Ogr z każdym dniem
rósł w siłę. Nagle przyjaciele zaczęli przecierać ze zdumieniem oczy i pytać: „co
się stało że odzyskałaś radość życia?”. A ja wtedy opowiadałam im o Ogrze. Większość
z nich polubiło zwierzaka. Nie wszyscy oczywiście, bo przecież Ogr bywa
egoistyczny i nie odda ostatniej koszuli za nic w świecie, więc nie wszystkim
było to na rękę. Zwłaszcza tym, którzy wolą się otaczać Grzecznymi
Dziewczynkami.
Chcę wam jeszcze powiedzieć w tym miejscu, że Ogr nie jest do końca zły. W
ogóle nie jest zły! Kiedy już zadba o swoją ogrzą dupę, chętnie dzieli się z
innymi swoją radością i tym, co posiada. Przykład? Zerknijcie jedną notkę wyżej
na tym blogu. Grzeczna dziewczynka uważała że NIE NALEŻY jeść słodyczy bo się
nigdy nie schudnie i nie częstowała nimi przyjaciół ani sama ich nie jadła. Ogr
nakupił słodyczy, podzielił się z innymi i… nikt nie przytył! Ba, jeszcze ktoś
poczuł się kochany… Na tym właśnie polega sekret Ogra. Tylko zaakceptuj go
takim, jaki jest!!!
Jest jeszcze trzeci zwierzak w moim życiorysie. Z tym to było najgorzej.
Odważyłam się go wywołać dopiero jakieś dwa miesiące temu przy pełni księżyca.
O kim mowa? Ano o samym imć panu Demonie Głodomorra! Może kiedyś opiszę Wam
cały seans spirytystyczny i to jak po wywołaniu Demon wylazł i stał się tak
wielki, że zapełnił cały pokój i wydawał się jeszcze straszniejszy… Suma
sumarum, podczas kilkugodzinnego seansu dogadaliśmy się z Panem Głodomorra.
Oznajmił, że nie jest moim wrogiem, a przychodzi tylko wtedy, kiedy dzieje mi
się jakaś krzywda (lub co gorsza sama ją sobie wyrządzam). Wychowano mnie na
Grzeczną Dziewczynkę, która nie zwraca uwagi na swoje potrzeby. Potraficie
uwierzyć, że nie pozwalałam sobie na przykład czuć zmęczenia, za to odczuwałam
głód (albo raczej psychiczny przymus jedzenia). Taka cecha Grzecznej
Dziewczynki jest bardzo przydatna dla tych, którzy ją wykorzystują. Nie będzie
się skarżyła na zmęczenie, więc będzie bardziej wydajna. A jak odczuwałam
złość? Ależ ja żadnej złości nie czułam. Za to wściekłość rozładowywałam
opróżniając lodówkę. A co z „nie chce mi się?” Wystarczyło „podjeść co nieco” i
już mi się chciało. Albo tak się objadłam że czułam się senna i mając wszystko
gdzieś szłam spać, faktycznie nie robiąc tego, czego mi się nie chciało. Ale
żeby wprost powiedzieć że mi się nie chce? O, co to - to nie! Poza tym Pan
Głodomorra chce mi dać trochę przyjemności, bo ja przecież żadnej innej
przyjemności poza jedzeniem nie uznawałam. Zawarłam więc pakt z Panem Demonem
Głodomorra i postanowiliśmy współpracować.
Najpierw nauczyłam się rozpoznawać i opisywać fizyczny, prawdziwy głód i
odróżnić go od psychicznej zachcianki – Głodomorry. Kiedy pojawia się
Głodomorra, natychmiast pytam ogrzej części siebie, czego mi potrzeba albo co
mi dolega.
„Chcę spać” – odpowiada Ogr a ja staram się w miarę możliwości iść tego dnia
wcześniej spać, żeby gadzina się wyspała.
„Wściekam się na Iksińskiego” – warczy wzburzony Ogr, a ja rozważam całą
sytuację jeszcze raz i w wyobraźni uspokajam małe, wkurzone Ogrzątko. W
zależności od potrzeb wybaczamy Iksińskiemu lub postanawiamy przeciwdziałać
wyrządzanemu nam złu.
„Nie chce mi się sprzątać, chcę tańczyć” – jęczy Ogr, kiedy niosę szmatę i
miotłę. Jeśli jest w miarę czysto, olewam temat. Jeśli jest bardzo brudno,
proponuję Ogrowi wysprzątanie najmniejszego pomieszczenia i podjęcie decyzji
czy chce nam się dalej sprzątać. Zwykle Ogr, zachwycony efektami, domaga się
wtedy dalszego sprzątania i cała akcja przebiega sprawnie, a na koniec tańczymy
razem radośnie w wysprzątanym mieszkaniu.
„Chcę jeść do syta smaczne rzeczy” – burknął pewnego dnia Ogr, a ja najpierw
zdębiałam, a potem… posłuchałam Go! Dziś po sześciu tygodniach mam prawie 5
kilogramów mniej i szczęśliwego Ogra w szafie. Grzeczną Dziewczynkę zaprzęgliśmy
do liczenia kalorii. Kiedy za głośno drze mordę że „nie należy przekraczać
limitu kalorii…” to dostaje w łeb i wpada na jakiś czas do piwnicy, a my z
Ogrem oraz Panem Demonem Głodomorrą żyjemy radośnie i szczęśliwie, czego i Wam
i Waszym Ogrom oraz Demonom życzę!
PS A przyjemności? Zaakceptowałam że jedzenie to też prawdziwa przyjemność i
możliwość dzielenia się miłością. A wtedy nagle odkryłam, ile innych
przyjemności oprócz jedzenia jest na świecie. Ogr mi w tym walnie pomógł
oczywiście! Ale o tym to już w innej notce...
Teraz już rozumiecie, skąd Ogrzyca w nazwie bloga?
Eksperyment ze słodyczami - zaskakujące wnioski z
eksperymentu :)
Niedawno zrobiłam eksperyment i w ulubionym supermarkecie
kupiłam kilka rodzajów słodyczy, których jeszcze nigdy nie jadłam. Postanowiłam
sprawdzić jak smakują, czy warto kupować i uprzyjemniać sobie nimi życie. Nigdy
wcześniej ich nie kupowałam, bo przecież wiecznie się odchudzałam i słodyczowe
eksperymenty były szatańskim pomysłem. Ale tak naprawdę, to nadrzędnym celem tego
eksperymentu było sprawdzenie, co też się stanie z tymi słodyczami, kiedy
znajdą się w mojej szafce. W normalnych warunkach padały ofiarą Głodomorry w
pierwszy, albo najpóźniej drugi wieczór po zakupie…
Jednak tym razem…
Pierwszy wieczór przeleżały zapomniane i nieruszone. A kiedy przypadkiem
otwarłam szafkę i przypomniałam sobie o ich istnieniu to… poczułam radość, że
mam zapasy! I tyle.
Drugiego wieczoru zaprosiłam Samca na seans filmowy. Celem umilenia czasu
spędzanego ze Wstrętną Samicą położyłam mu przed paszczą jedną czekoladkę.
Drugą położyłam przed swoją paszczą. Samiec pożarł ze smakiem i zapytał, czy
mam coś jeszcze przypadkiem. Jakież było jego zdziwienie, kiedy odesłałam go do
kuchni, gdzie na półce leżało sobie radośnie kilka gatunków słodkości. Natychmiast
przytaszczył pół opakowania czegoś czekoladowego z likierem (drugiej połowy
broniłam jak lwica – przecież coś musi zostać dla mnie!).
Następnego wieczoru na sens filmowy organizowany tym razem u Samca przywiozłam po
wafelku. Chłopisko wytrzeszczyło oczy i zaczęło patrzeć na mnie podejrzanie.
Ale kiedy kolejnego dnia w południe przywiozłam ze sobą na przejażdżkę rowerową
kolejną porcję słodyczy, Samczysko nie wytrzymało:
- Słuchaj Samico, co się z tobą dzieje? Przecież ty nigdy niczego nie miałaś,
bo twierdziłaś że wszystko zjesz na raz i nie możesz mieć zapasów. A teraz co?
Ktoś mi Samice podmienił? O co chodzi?
Dumał tak przez dłuższą chwilę, po czym podrapał się po czuprynie i oznajmił do
jakich doszedł wniosków:
- Ja już wszystko rozumiem. Ty zawsze miałaś słodycze, tylko chowałaś przede
mną, bo nie chciałaś się podzielić. Wolałaś sama zjeść. A teraz nie zdążyłaś.
Albo nie chciałaś. Ale to by znaczyło, że jednak ktoś mi Samicę odmienił. Wiesz
co Samico, ty mnie chyba trochę bardziej kochasz, skoro zaczęłaś się dzielić…
Czego jak czego, ale TAKICH wniosków z eksperymentu to ja się nie spodziewałam!
Kapitalna, mocno sycąca potrawa Mojego Samca
Mój Samiec (szczycący się tym, że nie potrafi
gotować) serwuje rewelacyjną potrawę: JAJECZNICĘ Z SEREM!
Trzy jajka, pół cebuli, łyżka oleju, 25g potartego żółtego sera.
Do tego dwie kromki chleba z masłem.
Gotowe.
Pomijając walory smakowe, bo jajecznica jest naprawdę zarąbista, to jest to
potrawa, którą można się NAJEŚĆ!!! Nie dość że się NAJESZ, to jeszcze jesteś
SYTA bardzo długo.
Zjadłam toto dziś na śniadanie przed godziną 10. Zagryzłam wafelkiem i kawą z
mlekiem.
Potem pojechaliśmy z Samcem na rower. Nakręciłam 37 km (z czego chyba z 10 km
na leśnych drogach). Teraz jest godzina 17. A ja się zastanawiam, czy już
odgrzewać sobie obiad, czy jeszcze nie jestem głodna…
Dziewczyny, to jest „tylko” siedemset kalorii, ale naprawdę polecam, jeśli
chcecie czuć się długo syte!!!!! A jakie to smaczne!!!!!
Odprowadzając rower do garażu, usłyszałam za sobą jakieś podejrzane „szur, szur”.
Zatrzymałam się. Szuranie ustało. Zrobiłam kilka kroków i „szur, szur” znowu
dało się słyszeć. Odwróciłam się za siebie i spojrzałam na dół. To dżinsy
zsunęły się z tyłka o dobre dwa centymetry w dół i wlokąc się za mną żałośnie
szurały.
To już drugie dżinsy w tym tygodniu, które zauważyłam, że zsuwają mi się z
tyłka. Cholerne proszki z promocji i przeceny! To na pewno przez te tanie
proszki wszystko mi się rozciąga. I w czym ja teraz będę chodziła?
PS: Tarnogórzanki, Miasteczanki i Bibielanki: serdecznie Wam polecam rowerową wycieczkę
na Pasieki. Tam, w lesie, sto lat temu funkcjonowała ogromna kopalnia rudy i
kruszcu. Dawała pracę siedmiuset ludziom. Pewnego dnia w ciągu niecałych dwóch
godzin zalała ją woda, zatapiając maszyny o ogromnej wartości. Ludzie uciekli.
W borze pozostały resztki ruin i jeziorka. Fajne miejsce na wycieczkę.
Gwarantuję, że pojedziecie dla przyjemności a nie dla spalonych kalorii!!!
Kupiłam nową furę!!!
Po sześciu tygodniach żmudnych poszukiwań...
Po obejrzeniu kilku samochodów które za nic nie były tym czym być miały...
Kiedy już zaczynało mnie ogarniać zniechęcenie...i powoli zaczynałam liczyć tylko na cud...
Właśnie dziś, kilka godzin temu... zaledwie parę kilometrów od mojego domu...
... KUPIŁAM TRABANTA!!!!!!!!!!!! I nie zawaham się go użyć!
Jestem szczęśliwa!!!!!!!!!!!!
Jazda Trabbim jest zdecydowanie bardziej zajebista niż zajmowanie się jedzeniem i wagą. Serio.
...w najbliższej przyszłości mam zamiar pomalować go w kwiatki :)
To naprawdę zupełnie inna jakość jazdy niż ta, do której przywykłam jeżdżąc współczesnym autem ze wspomaganiem hamulców, kierownicy, klimą i... migaczami które same się wyłączają po wyprostowaniu kół. A miny ludzi... bezcenne hahaha!!!
Na pierwszym skrzyżowaniu czułam strach, czy sobie poradzę, czy wyhamuję, czy ruszę pod górkę, czy dam radę wyjechać w lewo na ruchliwą ulicę... ale potem już tylko radość!!!!!
I wierzcie mi, tak świetnie się bawię, że zupełnie nie przejmuję się co jem, nie liczę kalorii, nie czuję głodu, świat nabrał innych barw...
Kiedy w 2003 roku kupowałam pierwszy samochód, marzyło mi się Audi albo Trabant. Ludzie mówili "audi na początek za dobre, a trabant dziadostwo, kup coś innego". Posłuchałam ludzi. Kupiłam coś innego. Ot, dupowóz jakich wiele. Dopiero kilka lat temu kupiłam wymarzone Audi. A DZIŚ PO 10 LATACH SPEŁNIŁAM SWÓJ SEN O TRABANCIE! :)
Zły dzień grrr
Kolejne siedem dni i kolejne ważenie.
Tydzień temu 82,7 kg, dziś 82,0 kg. Ładny spadek. Zawsze najszybciej waga mi
spada w ostatnich dniach cyklu, czyli właśnie teraz.
Za mną dwadzieścia osiem dni NORMALNEGO (no, prawie normalnego) jedzenia. W tym
czasie ubyło mi 3,5 kg, a w obwodach:
* 5 cm w obwodzie pasa;
* 4 cm w talii;
* 3 cm w biodrach;
* 2 cm w udzie.
Ładny wynik, zważywszy że korzystałam niemal ze wszystkich zaproszeń na
ciasteczka, cukiereczki, piwo i wino, a na co dzień spożywałam sycące posiłki i
popijałam słodkimi napojami, a jedzenia mam w lodówce tyle, że tego przejeść od
paru dni nie potrafię. Jadłam do syta a i łakotek sobie nie odmawiałam. Tylko bacznie
wsłuchiwałam się w siebie (w duszę i ciało) i na zajadanie emocji uważałam.
Przy tym wszystkim odkryłam w sobie pokłady energii i szczęścia. Niesamowite.
Do teraz nie potrafię zrozumieć, jak przy takim jedzeniu przez ostatnie cztery
tygodnie jeszcze nie umarłam na otyłość. Toż to sprzeczne ze wszystkimi
mądrościami tego świata!!!!!!!!!!!!
Poza tym bardzo zły dzień dzisiaj.
Mam okres i jestem nieprzytomna. Normalne kobiety mają PMS, a ja jestem
nieprzytomna. Dzisiaj wyjątkowo. Rano zaliczyłam stłuczkę w Katowicach! Przyjechali
panowie policjanci i powiedzieli, że to moja wina. Przyjęłam mandat, bo w końcu
panowie chyba wiedzą co mówią, ale teraz analizuję to na wszystkie strony i
nijak mi to wszystko nie pasuje. Co gorsza, teraz to ja naprawdę NIE WIEM kto tam
k…wa ma pierwszeństwo. Normalnie boję się jutro tamtędy jechać! Wracając z pracy
zaliczyłam drugą stłuczkę. Niech to szlag!!!!
Mam doła!!!!!!!!!!
Przejechałam jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy kilometrów w moim życiu, jeździłam
i starym wartburgiem i nowiuteńkim ogromnym wypasionym mercedesem, odważyłam
się nawet do pracy pojechać rozpadającą się syreną z 1977 roku i zawsze dawałam
radę, jeździłam po wsiach i po dużych miastach, a teraz nagle mam wrażenie, że beznadziejny
ze mnie kierowca, zupełnie nie potrafię jeździć i po dzisiejszych przygodach czuję
lęk przed wyjechaniem na drogę. Nie chce mi się nawet zadzwonić do mojego
lakiernika, że będzie miał klientkę. Obwiniam siebie, że przyjęłam ten mandat,
że nie powiedziałam że pójdę z tym do sądu. Jeździć nie potrafię. Przepisów nie
znam. Kłócić się nie umiem. Czuję się beznadziejna dzisiaj i mam wrażenie że
nic tego nie zmieni. Nawet kupione jako gotowa mrożonka „warzywa na patelnię”
wyszły mi delikatnie mówiąc byle jak…
Koleżanka zaproponowała „jedź do domu i zrób sobie coś miłego”.
Coś miłego… Dobry pomysł! Tylko jeśli to nie ma być słoik nutelli, to co innego
miłego może zrobić dla siebie kobieta która właśnie dostała okres, a za chwilę
zaliczyła dwie stłuczki, a pozatym nic jej nie wychodz?
Cholera, właśnie sobie uświadomiłam, że w takich chwilach mój repertuar
przyjemnostek dla Ogrzycy (poza najedzeniem się) jest bardzo ubogi…
Ktoś ma jakieś propozycje?
Podawajcie proszę Wasze pomysły na "coś dobrego dla siebie".
Update1.
Przyjemnostki Ogrzycy:
- telefon do przyjaciółki i przyjaciela;
- wlezienie pod kołdrę z książką i… suszarką (celem dania sobie odrobiny
ciepła);
- wyspanie się za wszystkie czasy;
- machnięcie notki na blogu.
Update2:
Ogrzyco, zostaw tę nutellę!!!!!!!!
Zamiast siłowni (czyli Ogrzycy zmagania z kulturą
fizyczną)
Kwestia RUCHU stanowiła dla mnie zawsze prawdziwą zagwostkę.
No nijak się zmusić nie potrafiłam, czasu nie wystarczało, a o chęciach to już
lepiej nie mówić!!! Jeśli już do czegoś się czasem zmusiłam, to i tak
przypłacałam to najczęściej tylko zmęczeniem. Tymczasem kiedy od pierwszego
października zaczęłam wsłuchiwać się w swoje potrzeby to…
... nagle mam całkiem fajne pomysły!!! Dobrze się bawię, kalorie spalam, a i
jakiś sens moje działania mają. A przyjemność jaką potem odczuwam i dobry humor
jaki towarzyszy mi przez co najmniej kolejną dobę – coś fantastycznego!
W piątkowy wieczór postawiłam na przyjemne z pożytecznym i odbyłam „marsz z
obciążeniem”. Zrobiłam tacie zakupy, dreptając na nogach do supermarketu
oddalonego jakieś 2,5km od mojego domu. Wieczór ciepły, wiaterek powiewa,
listki szemrzą – no pełnia szczęścia. A do tego mnóstwo czasu, żeby koleżanki
obdzwonić i poplotkować – co jak wiadomo zawsze jest źródłem dobrej energii dla
kobiety! Pod koniec drogi, w przypływie zakupowego szału postanowiłam w
wiejskim sklepiku dokupić jeszcze siateczkę ziemniaków dla taty i siateczkę dla
mnie. Objuczona dwoma siatami z zakupami oraz dwoma siatami ziemniaków
wyglądałam jak juczny dromader u kresu podróży swojego życia. Do domu
wtaszczyłam się zziajana i spocona jak nieziemskie stworzenie. Tak, te ostatnie
pięćset metrów to był prawdziwy etap specjalny.
Koszt zakupów: 50 zł. Mina taty jak otworzył drzwi: bezcenne!
W słoneczny sobotni poranek (po smakowitym śniadaniu) wybrałam się piechotką na
spotkanie ze znajomą. Pół godziny spacerku w jedną stronę, pół godziny w drugą.
Po drodze (nie licząc oczywiście kolejnych telefonicznych klach z koleżankami)
zwiedziłam moje piękne miasteczko a na magicznie pachnącym straganie z
warzywami kupiłam sobie jedną gruszkę, jednego michałka i jednego tiki-taka. W
ramach upiększania i tak pięknego dnia zjadłam toto potem na II śniadanie,
popijając kawą zbożową ze śmietaną kremówką. No gdzieżbym ja sobie mogła na
takie luksusy wcześniej pozwolić?!?!? Po tak cudownie rozpoczętym dniu z ochotą
zabrałam się za uprzątanie liści sprzed mojego domu. Ani się obejrzałam, a już
zaliczyłam 90 minut machania grabiami i jazdy figurowej kubłem z liśćmi. A jaka
to potem przyjemność zobaczyć efekty takiej pracy!!! No żyć się chce!!! Po
ciężkiej pracy nagrodziłam się wypasionym obiadem z serem zapiekanym w panierce
i moją ulubioną sałatką z fasolki własnej produkcji. Czasem nawet coś potrafię
upichcić, niesamowite… Dzień dopełniłam praniem, wieszaniem, oraz ręczników i
pościeli zmienianiem. I dalej cholera energię miałam!
Niedziela miała być full wypas, czyli wypoczynek całą gębą. W nagrodę za dobre
wyniki ostatnich dni zafundowałam sobie godzinkę na basenie. Pływałam tam i z
powrotem, uśmiechnięta od ucha do ucha, tylko mi pomarańczowa czupryna
wystawała z topieli i uśmiech pływał. Mój Samiec zauważył kiedyś, że po wrzuceniu
mnie do wody, ze względu na tę pomarańczową moją sierść na głowie i pojawiający
się automatycznie przy kontakcie z wodą uśmiech, wyglądam jak emotikonka z gadu
gadu: nad falami unosi się tylko pomarańczowa, uśmiechnięta od ucha do ucha
gęba, której za nic nie idzie wyciągnąć na suchy ląd. Z basenu wyszłam tak
szczęśliwa, że z rozpędu zaliczyłam jeszcze prasowanie i godzinne krzątanie się
po domu. Jak by nie było to latanie po chałupie to też spora porcja ruchu była,
jak sobie na koniec szybkiej domowej krzątaniny tętno zmierzyłam to miałam 90
uderzeń na minutę hehe. Im bardziej po domu dziczałam tym więcej energii
miałam. Planowo „leniwa” niedziela kończy się tym, że jeszcze miałam energię
pomarańczową farbę nałożyć sobie na odrosty na pomarańczowej mojej sierści, a
teraz, wykorzystując czas jaki potrzebuje farba na podziałanie – siedzę i notkę
piszę, kapiąc na prawo i lewo tą moją ulubioną pomarańczową farbą.
No, i po co przepłacać na siłowni?!?!?!
A szczęśliwa taka jak teraz to ja nie byłam od dobrych kilkunastu lat!!!!!
Szczęśliwa jak dziecko!!!
Kiedy się odchudzałam, zawsze towarzyszyło mi poczucie
straty, ograniczenia, braku. Jadłam za mało. Wszystko sobie wydzielałam. A to
co pozwoliłam sobie zjeść, to i tak przeważnie nie było wcale smaczne, bo „odchudzone”
na siłę. Wyznaczałam sobie co należy, co powinnam, czego nie wolno a co trzeba.
Same zakazy i nakazy. Gorzej jak w więzieniu! Z tego powodu nieustannie
przeżywałam męki i odczuwałam smutek. Oczywiście, nie dopuszczałam do siebie,
że mam doła z powodu jakichkolwiek chorych jedzeniowych ograniczeń. Nie, po
prostu miałam obniżony nastrój, i uważałam że świat jest zły. Choć czasem waga
spadała, naprawdę nie byłam z tym szczęśliwa!!!
Człowiek nie jest silnikiem do którego wrzuca się określone paliwo i odjazd.
Jedzenie w życiu człowieka pełni masę różnych funkcji (oprócz funkcji paliwa).
Jest źródłem przyjemności (tak, to ważne!), daje poczucie bezpieczeństwa,
pomaga budować więzy międzyludzkie. Logiczne więc, że po pewnym czasie takich
ograniczeń, jakie ja sobie narzucałam (bo w jakieś popierdolonej gazecie, albo w
popierdolonym artykule przeczytałam że „tak się powinno”, albo dietetyczka
mówiła że „tak trzeba”, a ja przecież chciałam perfekcyjnie się stosować do
nakazów) nie wytrzymywałam i następował zwrot w drugą stronę. Zakazy zostały
złamane, uciekałam z więzienia. A co mi tam! Zaczynałam się objadać.
Kiedy objadałam się jak ta przysłowiowa świnia, towarzyszyło mi ogromne
poczucie winy. Tak ogromne, że psuło radość ze wszystkiego innego na świecie. Te
wrzucane hurtowo do ust jedzenie nawet nie miało prawa mi smakować, co to, to
nie, żadnych przyjemności. Czysty kompulsywny odruch i na tym koniec. Naprawdę
koszmar!!! A do tego ten szybki przyrost wagi. Trzeba się odchudzić.
Koniecznie. Od jutra głodówka!
I tak żyłam przez długie lata na przemian w poczuciu winy, smutku, poczuciu
krzywdy i złości na siebie. Ciągle czułam, że jestem nieszczęśliwa. Nie
pamiętałam już innego świata!
Od kiedy postanowiłam jeść normalnie, wsłuchiwać się w swoje ciało, pytać
siebie „czego Ci potrzeba”, a zwracać tylko uwagę na to, żeby kompulsywnie nie
zajadać emocji i nie przekraczać za bardzo kaloryczności – jedzenie stało się
źródłem PRZYJEMNOŚCI. To takie zajebiście cudowne uczucie, kiedy czeka na
Ciebie pełna micha smakowitego jedzonka, które sama sobie na ten moment
przygotowałaś, zgodnie z własną zachcianką. No chyba że masz ochotę iść do
restauracji i wybrać gotowy smakowity kąsek – ależ proszę bardzo! A kiedy
weszłam do sklepu i uświadomiłam sobie, że cała lada pełna lodów należy do mnie
i mogę sięgnąć po którego zechcę, to poczułam się tak szczęśliwa jak w
dzieciństwie, jak w czasach gdy miałam 5-6 lat i jeździłam z rodzicami do
Władysławowa nad morze. Tak tytułem wyjaśnienia: Władysławowo jest dla mnie
absolutnym synonimem szczęścia, z nim wiążą się najpiękniejsze moje wspomnienia
z dzieciństwa, więc jeśli coś porównuję do radości przeżywanej w tym mieście,
to jest to naprawdę WIELKA RADOŚĆ i SZCZĘŚCIE. Tak, świadomość, że mogę zjeść
co chcę i kiedy chcę jest cudowna. Wraca mi dawno utracona radość życia.
Brakowało mi tej beztroskiej przyjemności z jedzenia, a teraz chłonę ją niczym
małe dziecko. Nie potrafię tego opisać, bo brak mi słów. Ale jest we mnie tyle
radości, że czasem idąc ulicą mam ochotę podskakiwać jak mała dziewczynka. A
dziś po śniadaniu aż popłakałam się ze wzruszenia, taka czułam się szczęśliwa
po… misce jajecznicy i kanapkach z ogórkiem! :)
Ludzie, jedzenie to najfajniejszy wynalazek na świecie!!!
A, i żeby nie było… Myślicie, że teraz wynoszę ze sklepu po pięć pudełek lodów
i zjadam je zaraz pod sklepem? Nic z tych rzeczy! W mojej spiżarni mam schomikowanych
trochę słodyczy, trochę smakowitych acz „tuczących” dodatków do kanapek, ale i
ulubione warzywa i owoce. Na wszystko jest czas i miejsce.
Jasne, że się kontroluję. Cały czas pytam samą siebie „jak się masz?”, „czego
Ci potrzeba?”, „czy naprawdę musisz teraz zjeść tą czekoladę, a może tylko coś
Cię stresuje?”, „co Ci dolega?”, „jak mogę Ci pomóc”.
I wiecie co, czuję się tak jak kierowca, który ledwo co nauczył się prowadzić
samochód, wciąż jeszcze mocno musi kontrolować swoje ruchy i reakcje w aucie,
ale po raz pierwszy w życiu sam wjeżdża na wielką autostradę i… jedzie jak
wszyscy inni!!!
W notce udział wzięli:
- Lody w sklepiku niedaleko mojego domu: patrz cennik na ladzie;
- Jajecznica z cebulką i kanapki: 2,39 zł.;
- Poczucie szczęścia: BEZCENNE!!!
Spadek wagi postępuje :)
Minął mi trzeci tydzień "normalnego jedzenia" (no dobra, PRAWIE normalnego).
Odkąd postanowiłam, że będę jadła jak "Normalny Człowiek" (tzn bez zabraniania sobie jakichkolwiek jedzeniowych przyjemności, ale i bez obżerania się), pozwoliłam sobie między innymi na takie dawno zapomniane luxusy jak:
- wyjście na obiad w restauracji;
- zrobienie sobie sałatki z ananasem (i z majonezem oczywiście!);
- przygotowanie zapiekanego sera camembert (z panierką oczywiście!);
- przynoszenie słodyczy do pracy, dzielenie się nimi ze znajomymi i częstowanie się słodyczami innych;
- zakupienie i trzymanie w domu w kuchennej szafce zapasów słodyczy, oraz częstowanie się nimi jak nachodzi mnie ochota;
- zakupienie i trzymanie w lodówce zapasów ulubionych dodatków jak majonez i dodawanie go do czegoś jak mnie najdzie ochota;
- i wiele jeszcze innych cudownych jedzeniowych zachowań, które do tej pory miałam na liście "zbrodni zakazanych", a na które mogłam sobie pozwolić jedynie w chwilach totalnej utraty kontroli, czyli podczas ataku nawiedzenia przez Demona Głodomorrę.
I wiecie co? Coś mi się wydaje, że jeśli coś nie jest zabronione, to ja nie muszę już tracić kontroli nad swoją paszczą, żeby po to sięgnąć. Nie wiem czy rozumiecie, co mam na myśli?!?!!? Wcześniej jedynym sposobem, żeby zjeść coś z bogatej listy "zakazanych rzeczy tuczących" (albo tak upokarzająco nazywanych w AŻ "z listy abstynenckiej") było utracić kontrole, wpaść w jedzeniowy ciąg, obeżreć się na zapas (bo niewiadomo kiedy się trafi kolejna okazja). Bo jak "zdrowo się odżywiałam" to zabraniałam sobie wielu rzeczy (oj, potrafiłam być mistrzynią odejmowania sobie od ust!!!). Starałam się trzymać nad sobą tak silną kontrolę, że "na trzeźwo" moje jestestwo nigdy nie mogło dostać tych smaków, o które prosiło. Dopiero utrata kontroli na to pozwalała. A tak, jak coś jest na wyciągnięcie ręki... to potrzeba objadania się mija. Masz ochote to jesz i cześć. Ale potrzebna jest mi do tego świadomość, że W KAŻDEJ CHWILI MOGĘ ZJEŚĆ DOWOLNY SMAKOŁYK.
Mam wrażenie, że takie podejście do jedzenia jak tym razem wymyśliłam, mocno ograniczy napady Demona Głodomorry. Oczywiście, nie jest to rozwiązanie całego mojego problemu z jedzeniem. Jest jeszce zajadanie emocji (patrz poprzednia notka), nieprawidłowe nawyki żywieniowe, brak ruchu. Nad tym wszystkim czeka mnie jeszcze sporo pracy, ale bardzo dużo mi daje takie podejście, jakie wymyśliłam sobie w tym miesiącu - "normalne jedzenie". Na jak długo pomysł się sprawdzi - to się okaże.
Póki co od 1 października na wadze jest mniej o 2,7 kg. Niewiele, ale zawsze coś. W końcu lepiej mały spadek niż mały wzrost (a tego w tym roku miałam w nadmiarze). Obwody bioder i brzuszka też się zmniejszają. No i napady obżarstwa i „jedzeniowe ciągi” ustały, a to naprawdę ogromna ulga – wolność od tego paskudztwa! Wolność do jedzenia jak normalny człowiek – bezcenne!
Alleluja i do przodu!!!