Tak się zastanawiam ostatnio, na przykładzie własnej historii sprzed kilku lat i tych "cudownych" historii stąd lub np. z fanpejdża Ewy Chodakowskiej - skąd się bierze sukces w odchudzaniu?
Na pewno nie są to magiczne preparaty na odchudzanie, ani książki z dobrymi przepisami, może nawet nie sama dieta. Jestem coraz bliższa przekonania, że chodzi o... bezwarunkową miłość do siebie. Taką, która niejako wymusza tylko takie życiowe wybory, które są dobre dla nas. Z drugiej strony, jesteśmy tu na granicy sprzeczności - skoro siebie kocham, to siebie akceptuję, a skoro siebie akceptuję, to nie muszę się odchudzać. ;) A może właśnie to dobra droga - żeby "nie musieć" się "odchudzać"? Może prawdą jest coś, co przyszło mi intuicyjnie, że udaje się nam osiągnąć prawidłową wagę, gdy się nie odchudzamy, ale po prostu wybieramy dobre nawyki żywieniowe i sportowe.
Wybieramy nowe nawyki i nagle coś, co było wcześniej przeszkodą, jakoś przestaje zawadzać. Przykład: nie lubię stać przy garach, a do tego mam psującą się lodówkę. Jednak ostatnio okazało się, że nie jest dla mnie problemem wstanie trochę wcześniej (w każdy dzień powszedni) i ugotowanie sobie kaszy jaglanej z warzywami czy szpinaku z pieczarkami. Skoro inaczej się nie da? Nic mi się nie psuje (to był wcześniej problem), wszystko jest świeże i zdrowe. A korzyści przychodzą szybko - nie ma u mnie ospałości po jedzeniu, są siły i szybciej chodzę (parę lat temu jak schudłam na diecie wege, chodziłam szybciej niż niektórzy biegną ;)), co jest zauważalne bo niektóre zgrabniejsze koleżanki jakoś mnie ostatnio muszą gonić (żeby nie było, nie ścigam się, to wychodzi bezwiednie). ;)
Ciekawe czy to tylko mój odchudzeniowy "kamień filozoficzny", czy jest bardziej uniwersalny? :D