Chwytliwy tytuł wymyśliłam, nie? Inspiracją są własne doświadczenia sprzed kilku lat, gdy udało mi się schudnąć na maxa i ten tekst, który wskazuje jak to zrobić http://kobieta.gazeta.pl/kobieta/56,107881,2055864...
Pod tekstem standardowo trochę niepotrzebnych emocji i drwin w komentarzach. Mam wrażenie, że od osób, które nie zrozumiały przesłania gościa, który mówi o swoim schudnięciu. Mam też wrażenie, że ja tego gościa rozumiem, bo parę lat temu schudłam w podobny sposób (później przybrałam na wadze przez depresję - temat na inny wpis). To znaczy - przeszłam na wegetarianizm początkowo z intencją żeby schudnąć, ale potem jakoś "zapomniałam", że to proces odchudzania. Więcej ruchu przyszło samo, nie liczyłam kalorii, a słodycze odstawiłam też jakoś samoistnie. Nie katowałam się wcinając suchą sałatę i kotlety sojowe bez smaku ;) - jedzenie było przyprawione, czasem nawet dość kalorycznie. Jadłam też smażone potrawy - warzywa na patelnię kupne lub zrobione i przyprawione samodzielnie. Ale to i tak było mniej niż wcześniej, ale przez to, że ruszałam się więcej, wszystko się spalało szybciej. Wraz ze zmianą diety i zwiększeniem ruchu przyszedł większy spokój. Czym się miałam stresować skoro jadłam dużo (warzywa też zajmują dużą powierzchnię na talerzu ;)) i to 4-5 razy dziennie?
Teraz, gdy udało mi się trochę schudnąć, wracam "do korzeni". Rzucam odchudzanie, ponownie przechodzę na wegetarianizm i buduję formę. Parę lat temu, gdy ćwiczyłam z płytami jako wegetarianka, chciałam po prostu być w dobrej formie, biegać 10 km bez problemu (i biegałam, mam medale za ukończenie) i również bez problemu dogonić uciekający autobus. ;) Czas dobrych decyzji.