Leżał w kuchni rabarbar.
Rabarbar pamiętam z dzieciństwa, kiedy wraz z moją przyjaciółką w leniwe wakacyjne dni wyruszałyśmy na jakieś wielkie eskapady po polach i łąkach. Nam wydawało się wtedy, że przeszłyśmy cały świat, a to były śmieszne odległości
Na tych eskapadach zawsze urządzałyśmy mały piknik. Zawsze potajemny, zawsze z jakimiś dobrociami wykradzionymi z kuchni i zawiniętymi w ściereczkę.
I tak pewnego razu zajadałyśmy się zwiniętym z kuchni jej babci rabarbarerem. Obficie maczałyśmy go w cukrze, żeby kwasota nie wykręcała buzi. Pycha.
To moje jedyne rabarbarowe wspomnienie. Odszedł w zapomnienie, w kuchni mojej mamy nie królował, przegrywając z uwielbianymi truskawkami
Jednak od kiedy mieszkam sama i ciągnę mój studencki wózek, w sklepie pozwalam sobie na samowolę. Więc złapałam rabarbar. Ale przecież z cukrem go nie spałaszuję, bo by mi było po takim posiłku wstyd na vitalię wleźć. Większość przepisów jakie znalazłam to przepisy na ciasta. Pomijając kaloryczność potrzebowałam przynajmniej 30 dg tegoż, a miałam tylko jedną laseczkę.
No i takim sposobem wyszły racuchy. Z dziecinnie prostym i szybkim przepisem, smażone na teflonowej patelni bez tłuszczu, smaczne, lekko kwaskowate i lekkie.
el niebbo!
przepis na to małe cudo (zmodyfikowany przeze mnie, na ok 14 racuszków)
opakowanie cukru wanilinowego
rabarbar- 10 dag (niecała 1 laska)
I WPIERDZIELAĆ GARŚCIAMI PÓKI CIEPŁE
(podawałam posypane żurawiną i rodzynkami, z plasterkiem kiwi i odrobiną cukru waniliowego)
(i po tej małej kulinarnej podnietki dla podniebienia wracam do prawa cywilnego -.-)
Chudnijcie świątecznie, surykatki!