Długo mnie nie było ale nie prawdę mówiąc sił i czasu a może zapału na pisanie już nie mi starczało.
Udało się :) mamy już zdrowego Antosia na świecie :) ale gładko nie poszło...
Zaczęło się od tego, że 14tego wylądowałam w szpitalu i w sumie bez większego powodu i nic się nie działo. Minął jeden termin (z usg na 13tego) i drugi (z miesiączki na 16tego) a oznak, że zbliża się poród brak. W szpitalu tylko dwa razy dziennie robili ktg i co 3 godziny nawet w nocy budzili wszystkie posłuchać serduszka i ten brak odwiedzin był wykańczający. 18tego we wtorek o 9 obchód i później badanie i stwierdzili, że podadzą jakąś tasiemkę z prostaglandyną taka preindukcja i że jutro pojutrze może coś ruszy. Jeść od kolacji w poniedziałek o 17 nie jadłam. O 10 mieli zrobić ktg jeszcze jak na to zareagowałam. I do 10 było spoko, poszłam się wykąpać trochę dół brzucha i plecy zaczęłam czuć ale bardziej jak zatrucie. Na ktg niby delikatnie widać było skurcze (takie mikro) ale ja nie czułam w ogóle, że się napina. Po ktg zaczęło się. Mega ból w dole brzucha i plecach ale nie skurcze tylko ciągły, dostałam biegunki, zbladłam strasznie i pot mi wyszedł na twarzy bo aż dziewczyny na sali pytały czy nie zemdleję czy kogoś wezwać. I wszyscy pytali jak te skurcze. Ale to nie były skurcze tylko ciągły ból i tylko w dole i na plecach głównie a góra brzucha zostawała całkiem luźna. Aż mi głupio było bo zastanawiałam się czy nie poprosić o znieczulenie a tu jeszcze skurczy nie było. I koło 12 napisałam do mamy, że kiepsko się czuję, a ona wie że ja mam wysoki próg bólu i bez powodu sama nie powiem, że coś mi doskwiera. I tu się mega przydało, że jest lekarzem, zadzwoniła do ordynatorki ta przyszła, wzięła mnie na badanie jakoś po 12 i stwierdziła, że tam w dole wszystko napięte mega, rozwarcie 1 cm się pojawiło ale szyjka się nie skraca w ogóle (a najpierw to powinno ruszyć) i wyjęła tą prostaglandynę i kazała mi podać coś rozkurczowego w zastrzyku, że niby szybko zacznie działać. Ale zanim zdążyłam wyjść z gabinetu to jeszcze mnie zemdliło i całą ścianę, lustro, umywalkę i wszystko im załatwiłam i na wózku zawieźli mnie na salę. Podpięli jeszcze raz ktg na pół godziny albo chwilę dłużej ale po nadal ból się nie zmniejszał i nie wiem jak zapis bo nie powiedzieli i przyszła i powiedziała, że nie ma co jedziemy na porodówkę, miałam się nie pakować ani nic (położna to zrobiła) tylko koszulę zmienić. Tam mnie jeszcze raz zbadała i stwierdziła, że 1,5 cm ale szyjka nadal nic, ręcznie trzymali tylko głowicę od ktg i mówi, że ona doradza cesarkę bo zapisy niby są ok ale czasami są incydenty, które im się nie podobają i żeby się nie zrobiło groźnie dla dziecka to doradza cesarkę czy się zgadzam. Ja, że skoro uważa że tak będzie lepiej to tak. Zaczęli mnie golić, zgody papiery itp. Przyszedł anestezjolog i wywiad zrobił i mówił że znieczulenie w kręgosłup i też pod tym kątem pytał (zwyrodnienia, tatuaże) i pamiętam że głowicy na brzuchu już nie miałam tylko mnie podpięli jakby pod ekg (nad biustem) i ten anestezjolog że bierze teraz inną babkę i zaraz przyjdzie mnie znieczulić. A ordynatorka na to nie, tamta niech czeka ta na pilne i robimy znieczulenie ogólne. I raz dwa przewieźli mnie do sali obok, nic mi nie mówili, dali maskę na buzię i już płachta, czymś posmarowali na brzuchu, coś zimnego położyli i dwóch w pełni ubranych stało z narzędziami w rękach przy mnie zanim odpłynęłam. Położna mi mówiła, że coś musiało się zadziać mega pilnego bo w 99% robią w kręgosłup tylko to trzeba 5-7 minut zanim mogą kroić a tu widać nie było tyle czasu. I o 13.35 się urodził. Ja się obudziłam jakoś koło 15 na sali wybudzeń na OIOMie i w ogóle nie wiedziałam o co kaman. Jakiegoś gościa po 60tce za chwilę przywieźli obok i pytam czy już po to tyle się dowiedziałam, że tak. I napisałam do męża do mamy i dopiero od męża dostałam fotkę małego. Mamie ordynatorka wysłała zdjęcia, i na szczęście jeden jedyny raz ją wpuścili (w pełnym ekwipunku) do niego to też nacykała fotek i mi wysłała na salę. Mały był niedotleniony, miał 7 w skali Apgar i był w inkubatorku pod tlenem (na szczęscie nie intubowany tylko powietrze tam nasycone tlenem mocno) i miał niski cukier. Cukier to myślę, że ja już mogłam mieć mały i dlatego on też, a że niedotleniony to mówili że po znieczuleniu. Bo to w kręgosłup nie działa na małego a ogólne to leki też na niego działały. Potem przewieźli mnie na salę ale zpionizować to dopiero o 19.30 ale zmiana pielęgniarek i w ogóle to dopiero koło 20 przyszli a też a to najpierw jeszcze przeciwbólowe i wrócili o 21 a to jeszcze niech pani pochodzi sprawdzimy czy jest ok i dopiero o 22 mogłam do niego pójść i go zobaczyć. Już niby był odłączony od tlenu ale do rana zostawili go na obserwacji i dopiero w środę o 10 mogłam go zabrać do siebie. Ja się czułam w miarę spoko fizycznie, patrząc na inne dziewczyny to w ogóle śmigałam mega. Małego jak już miałam to też był spokojny i wydawał się zdrowy, z każdym dniem lepiej. Ale w środę jakieś wyniki mu wyszły za wysokie (crp 59 a norma do 5), mówili że to po znieczuleniu też może być i o 12 i o północy na antybiotyk go musiałam wozić i pobyt nam się przedłużył. Mówili, że niby standard to 5 doba i już wraca do normy i na trzeci dzień już miał 29 spadło ładnie ale w niedzielę wszyscy byliśmy gotowi a się okazało, że jeszcze crp 10 i zostajemy (o 9-11 obchód mówili, że formalność ale dopiero skierowanie na wyniki i wynik i dwie godziny czekania). W poniedziałek, że już na bank będzie dobrze. I się wkurzyłam bo po 2 godzinach pytałam o wynik to mówili, że część jest a jego jeszcze nie i tak przez następne dwie godziny jak chodziłam i pytałam różnych to mi mówili że nie ma wyniku i od mamy dopiero się dowiedziałam bo dodzwoniła się do lekarza i jak się przedstawiła to jej udzielił informacji, że wynik jest i było 7 i czekali co ordynator zadecyduje (a ja nie mogłam się dowiedzieć będąc na miejscu :( ) i nas nie wypuścili. I dopiero po tygodniu we wtorek się udało, w końcu crp spadło do 4,5 i mogliśmy wyjść :)
W szpitalu większość fizycznych niedogodności połogu mi zdążyła minąć, karmienie nam nie szło, potem nawał mleka był (ciężko bo o okłady ciepłe i zimne w szpitalu nie da rady, zimne po koniec czasem się udało że mokrą tetrę włożyłam do zamrażarki na korytarzu i przyłożyłam, ale zwykle zanim przyniosłam to coś innego było albo jeszcze karminie i zdążyła się nagrzać) i zaczęło dobrze iść też w szpitalu. Psychicznie najgorzej te 12 dni sama w szpitalu, bo mamę tylko raz wpuścili w dniu porodu ale to do małego głównie ja ją widziałam przez 2 minuty jak przewieźli mnie na salę to cichaczem weszła a później już nikogo. Na patologii to z okna się widzieliśmy ale na położniczym już okna od środka nie mieli jak podejść. Mężowi udało się w piątek przez szybę synka zobaczyć, jak przyniósł mi rzeczy (już pieluchy i inne rzeczy nam się pokończyły) to położne były zajęte kawą i mogłam sama podejść odebrać rzeczy (tylko absolutnie się nie dotykać) to wzięłam ze sobą małego w łóżeczku na korytarz i tam kawałek korytarza to była taka szyba do połowy mleczna a od głowy przezroczysta to mu pokazałam dziecię. Ale już godzinę później inna próbowała to ją pogonili (skończyły ploty i zaczęły się czepiać), że nie można z dzieckiem po korytarzu (a jakoś trzy razy dziennie jeździłam z małym po korytarzu: raz na wyniki i dwa razy na antybiotyk i było ok a żeby bliscy mogli przez szybę odizolowani zobaczyć to nie).
I od wtorku jesteśmy w domku u mojej mamy na razie. W szpitalu mały spał spokojnie, pierwsza noc też była spoko a później trochę go brzuszek zaczął męczyć. Mama mówi, że to może przez ten antybiotyk, zaraz po urodzeniu jelita nie zdążyły się zasiedlić a już antybiotyk je wyjałowił bo kolki zwykle dopiero po miesiącu się zaczynają. Ale odpukać dwie ostatnie noce były w miarę spoko ale dni troszkę gorsze.
Powoli się oswajamy i myślę, że zaczniemy ogarniać się w nowej sytuacji :)