Ledwie żyję. W ogóle mi nie do śmiechu i nie do odchudzania. Wiedziałam, że ten rok będzie trudny, bo polonista to nie wuefista. Codziennie rano budzi mnie trwoga. Ilu jeszcze prac nie sprawdziłam na dzisiaj, czego nie doczytałam, o jakiej arcyważnej sprawie zapomniałam?
A jeszcze życie dokłada mi słodkości: babcia Ola od miesiąca w szpitalu (rak?), znajoma z pracy (zatrudniona we wrześniu i zaraz zwolniona z powodu choroby psychicznej) wypisuje straszne rzeczy o mnie do uczniów na facebooku, Alunia jest na Erasmusie w Louvain-la-Neuve tuż pod Brukselą. Myślicie pewnie, że to ostatnie nie jest takie straszne, bo zagrożenie atakami terrorystycznymi w zasadzie wszędzie jednakowe. Ale posłuchajcie ...
***
W nocy z soboty na niedzielę, czterdzieści minut po północy mój mąż odebrał telefon od "narzeczonego" córki:
- Przepraszam, że tak późno dzwonię, ale stało się coś strasznego. Właśnie rozmawiałem z Alicją przez telefon, kiedy nagle ona zaczęła krzyczeć, a potem połączenie się urwało.
- Ale co się stało?! Jak to?!
- Ala wracała sama po erasmusowym spotkaniu do domu... Od tego momentu dzwoniłem do niej kilkanaście razy... Żadnego odzewu...
Małżonek obudził mnie po 19-tu telefonach do Alicji, które wykonywał co parę minut. Dzwonił też do właścicieli mieszkania Ali, ale nikt nie podnosił słuchawki. Straszna jest bezradność! Do kogo wykręcić numer? Usiłować kupić bilet na poranny samolot czy wsiadać od razu do samochodu (10 godzin jazdy)? Chłopak Ali znalazł na facebooku jakiś numer Włoszki czy Hiszpanki - znajomej córki, ale połączenie się rwało. Podobno ktoś był pod domem Alicji, ale w oknach się nie świeciło, a drzwi były zamknięte...
Koło godziny drugiej mąż wynalazł w sieci telefon na jakiś posterunek policji w Louvain-la-Neuve. Oczywiście nikt tam nie mówił po angielsku. Plącząc słowo "fille" z "soeur" mąż usiłował w bardzo prostych, niegramatycznych słowach (bo tylko takie zna) opowiedzieć, co się stało. Policjant chyba niewiele zrozumiał, ale jeszcze raz zapytał o nazwisko i rzucił "un moment!". Byliśmy przekonani, że łączy nas z kimś anglojęzycznym. Jakież było nasze zdziwienie, gdy w słuchawce usłyszeliśmy głos Alicji. Całej i zdrowej.
Kiedy opowiadała nam po trzeciej w nocy (już z mieszkania, a nie z posterunku), co się stało, jeszcze telepała nią adrenalina. Dwóch Murzynów zaatakowało ją z tyłu, kiedy rozmawiała przez telefon z chłopakiem w Polsce. Przewrócili ją na ziemię. Jeden przystawił jej do twarzy pistolet, drugi przyłożył do gardła nóż... Chodziło tylko o torebkę i telefon. Bandyci zwiali wraz ze wszystkimi dokumentami, kartami bankowymi i naszym bezcennym rodzinnym poczuciem bezpieczeństwa.
***
Tylko pragmatyczna Ewcia ujrzała dobrą stronę całego zajścia:
- No, w tym roku przynajmniej wiadomo, jakie prezenty kupować Alicji. Torebka, portfel, komórka będą idealne. Trafione w dziesiątkę!