Od mojego ostatniego wpisu minęło sporo czasu, praktycznie 2 lata. W tym czasie próbowałam garściami łykać tabletki (często też niedopuszczone do sprzedaży w Polsce), wiem głupota nie zna granic. Niby nie miałam efektu jojo. Nabierałam ciała stopniowo, może z 1 kg na miesiąc- zniszczyłam swój metabolizm każdą nieprzemyślaną dietą. Ale przyszedł czas kiedy poczułam się naprawdę fatalnie sama ze sobą. Nie lubię kupować ciuchów, no chyba, że bez przymierzania. Każde wyjście z przebieralni kończy się płaczem i kłótnią z chłopakiem. Seksu praktycznie nie uprawiamy bo ja... wstydzę się swojego ciała. Plaża? Mogę zapomnieć. Nawet już nie noszę bluzek na krótki rękaw, zawsze mam coś luźniejszego na górze ponieważ wstydzę się swoim wielkich ,,bicepsów". Nie jest łatwo być osobą puszystą (tak nie boję się tego słowa) kiedy ma się chłopaka szkieletora.
Przełomowy moment w moim życiu nastąpił kiedy zdałam sobie sprawę, że sama sobie nie poradzę. Postanowiłam odwiedzić dietetyka. Kolejną motywacją jest to, że płacę za dobranie diety i najzwyczajniej w świecie szkoda pieniędzy. Więc jestem już po wizytach. Dzisiaj jest pierwszy dzień mojej diety. Mam wszystko ładnie opisane, przepisy podane (więc nie tracę czasu na wymyślanie co zrobić na obiad). Pierwszy miesiąc ma spaść 6 kg. Może to dużo ale ponoć po przerzuceniu się na 5 posiłków, obniżenie węglowodanów, zwiększenie tłuszczów nasyconych oraz białka tak powinno być.
Dodam jeszcze, że mam problem ze spalaniem cukrów oraz z hormonami.
Motywacją jest w sumie moja babcia, która dużo schudła (musiała ponieważ czeka ją operacja kolana) dzięki pani dietetyk.
Śniadanie mam za sobą, o 15:30 kolejny posiłek 25%.
Jeśli uda mi się schudnąć początkowo 15 kg uwierzę w racjonalne żywienie. Później będę mogła się starać o kolejne 10. Tylko rozsądnie. Mam czas.
Pozdrawiam was i życzę wytrwałości, zwłaszcza teraz kiedy pojawiło się dużo noworocznych postanowień :)