Minął miesiąc, a początkowe szaleństwo dietetyczne zakończyło się fiaskiem. Pierwsze dni były wręcz wzorowe. Dzień zaczynałem od solidnej porcji owsianki, w moim menu królowało też leczo i chude mięso. Czułem się lekko jak baletnica, ale grzeszne myśli krążyły w mojej głowie... Wyobrażałem sobie smak soczystego karczku czy ulubionych ciastek magdalenek. Po kilku dniach postanowiłem się zważyć i doznałem szoku. Waga pokazała 104 kg. Zadałem sobie w duchu pytanie: "Jak to możliwe?". Zasmucony wygrzebałem z szafki zachomikowane pudełko ciastek. Były twarde jak kamień, ale to nie miało znaczenia. Połykałem je, nawet ich nie gryząc. Zaliczyłem pierwszą dietetyczną porażkę.
Zbliżała się majówka, a tak się złożyło, że byłem w okolicy i musiałem odwiedzić babcię. Moja babcia jest specyficzną osobą. Dla niej mężczyzna powinien wyglądać solidnie, a nie jak wychudzone chuchro. Z kolei moją siostrę traktuje inaczej. Co rusz rzuca w jej stronę kąśliwym komentarzem typu: "Jesteś szeroka jak cebrzyk", "Chłopa sobie nie znajdziesz z takim dupskiem". Na szczęście te słowa nie robią na niej wrażenia. Od progu uderzył mnie zapach domowego rosołu i soczystego mięsiwa. Nie wiedziałem jak mam powiedzieć babci o diecie, więc wolałem zastosować wymówkę. Zatrucie pokarmowe było doskonałym usprawiedliwieniem.
Podczas majówki nie wytrzymałem i tradycyjnie jak co roku wlewałem w siebie hektolitry piwa, które zagryzałem karkówką z grilla. Tym razem nie mogłem odmówić miejscowym kolegom, bowiem komentarze rozniosłyby się na całą wieś.
Na wagę póki co nie wchodzę, nie mam zamiaru się dołować! Diecie jeszcze nie powiedziałem basta, muszę dopiąć się w swoje ulubione białe spodnie.