Ehh,
od czego zacząć?
Odchudzałam się już chyba jakiś milion razy, zważając na to że mam 23 lata musicie przyznać, że to niezły wyczyn ;p Nigdy się tak do końca nie udało. Zawsze byłam kilka/naście kilo cięższa niż rówieśnicy. Wyjątkiem był okres gimnazjum, gdy po prostu urosłam wzwyż, nie przybierając na wadze, przy wzroście 158, ważyłam 50-55 kg i było mi z tym dobrze, aczkolwiek czasami wydawało mi się że i tak jestem gruba. Większość dziewczyn w moim wieku faktycznie było szczuplejszych ode mnie, ale z perspektywy czasu wiem, że absolutnie nie byłam wtedy gruba! Wzrost wagi zaczął się w liceum i znów wszystko wróciło do normy (czyt. byłam grubsza niż inni). Waga 60-67 kg... Nie jedzenie śniadań, w szkole kanapki i bułki, powrót do domu na wieczór i opychanie się czym popadnie po całym dniu bez porządnego posiłku... Potem studia, waga rosła. 70...75 - koniec. Ćwiczenia, jedna dieta, druga dieta, załamanie, chwila przerwy, rozpacz... Dietetyk. ważąc ok. 75 kg stwierdziłam że odchudzanie z dietetykiem to jedyne słuszne rozwiązanie. W 3 miesiące schudłam do 67 kg, może mało, może dużo. Dla mnie-sukces. Waga spadała coraz wolniej, jadłospisy przygotowywane przez panią dietetyk, mam wrażenie że z tygodnia na tydzień były przez nią tylko kopiowane, wklejane i wysyłane w prawie niezmienionej wersji. Zaczęłam się lekko irytować. Przyszły święta BN, przecież ciasta sobie nie odmówię? Co za różnica czy jeden czy dwa kawałki? Może śledzik? W oleju, w pomidorach, w śmietanie. Przecież są święta, przecież już dużo schudłam, przecież zasłużyłam na nagrodę - myślałam... święta się skończyły, no ale przecież w sylwestra też nie będę trzymać diety, a do sylwestra tylko kilka dni... Zrobię sobie mini wakacje od diety. Błąd. Nigdy już nie pojawiłam się u pani dietetyk i stopniowo znów przybierałam... Minął rok, może półtora...Nie pamiętam. Waga 85. Załamanie, rozpacz, klasyka. Kolejny dietetyk. Szło dobrze. 76 kg. i uświadomienie sobie, że dieta którą trzeba stosować z rygorystycznymi godzinami, chodząc z pudełkami, ciągle zerkając do menu co dokupić i wyrzucanie jedzenia, bo jak mam np pół puszki tuńczyka na cały tydzień... to co z drugą połową?, jestem sama, gotuję dla siebie, nikt tego nie doje... To chyba nie dla mnie. W między czasie jakaś depresja. Stwierdzenie, że Pier**lę dietę, już zawszę będę gruba. Kilka miesięcy... Styczeń 2017, 82,2 kg.
Dojrzałam.
Odchudzanie z dietetykiem to nie dla mnie, diety typu szybko zrzuć 10 kg (jeszcze szybciej przytyj 20) stanowczo mam już za sobą. Zawsze wyśmiewałam chudziutkie dziewczynki liczące kalorie... A gdyby tak... zrobić to mądrze, ale bez popadania w paranoję, że jeden gram kurczaka więcej przekreśla całą dietę? Spróbuję, najwyżej znów dopadnie mnie jojo i dobiję do 90. NIE! Nie dobiję.
(Oczywiście w tej całej historii pominęłam wszystkie diety typu monodiety, dukan, białkowe itp których próbowałam w międzyczasie, bo szkoda czasu i nerwów.)
Eliminacja słodyczy i przetworzonego jedzenia. Dużo wody- wiadomo. Więcej warzyw, zbilansowane proporcje...BANAŁ, wszystkie wiemy że to klucz do sukcesu... lecz tak trudno się do tego zmobilizować. Zaczęłam korzystać z mobilnej aplikacji której nazwy nie wymienię bo to nie ma być reklama. W niej - bardzo duża baza produktów, po wprowadzeniu nie tylko liczy ile kalorii się zjadło, ale wskazuje spożycie białka, tłuszczu i węglowodanów. Zdarzyło się kilka dni, kiedy z niej nie korzystałam, kilka razy wypiłam ze znajomymi piwo, kilka razy byłam na mieście i coś zjadłam, raz zjadłam lody, raz batonika. Mimo to każdej jednej najmniejszej rzeczy którą zjadłam, byłam świadoma. Wiedziałam że oddala mnie od celu, który być może nigdy nie nadejdzie. Ale jeszcze mnie nie skreśla i nie oznacza porażki. Oznacza zgodę na wolniejszą utratę kg, na dłuższy czas odchudzania, ale również nie popadanie w paranoję, zgadzanie się na doraźne, małe ilości rzeczy, które gdybym odstawiła całkowicie na długi czas, popadłabym w depresję, szybciej schudła, jeszcze szybciej do nich wróciła i przytyła z nawiązką.
Liczyłam kalorie od stycznia do końca marca tego roku. Schudłam 8 kg. Jeszcze dużo przede mną. W tej chwili moja waga się zatrzymała i tak sobie stoi już dłuższy czas. Liczenie kalorii mi się znudziło. A mój organizm się przyzwyczaił do tego co jadłam i do ilośći 1300-1400 kalorii. To nie znaczy że rezygnuję. Po prostu czas na zmiany.
Żeby znów zmusić organizm do spadku, robię tzw oczyszczanie weekendowe zgodnie z zaleceniami odchudzania weekendowego dr Bardadyna, aczkolwiek nie w weekend tylko w poniedziałek i wtorek :D Nie traktuję tego jako dwudniową dietę. To oczyszczenie organizmu i rozpoczęcie kolejnego etapu odchudzania. Pobudzenie uśpionego metabolizmu Jeszcze waham się co po tym oczyszczaniu. Czy stosować jadłospisy od dietetyków, które zachowałam aczkolwiek nie wszystko tam mi przypadało do gustu, więc bym je modyfikowała... Czy spróbować po prostu jeść zdrowo i rozsądnie a jeden posiłek dziennie zastąpić koktajlem odchudzającym dr Bardadyna. Nie wiem. Zobaczymy. Tymczasem... Żegnam się... (jeżeli kiedykolwiek to ktoś przeczyta, a jeżeli nie, to i tak mam satysfakcję że ubrałam w słowa to co już od jakiegoś czasu miałam w głowie i zrobiłam to bardziej dla siebie niż pot o żeby ktoś to czytał, to moje sukcesy i porażki w pigułce, które chcę mieć zebrane w jednym miejscu i chcę do nich czasem wracać.)
Żegnam się zatem popijając koktajl z tuńczyka i soku pomidorowego. Wrażliwych smakowo przepraszam jeśli przysporzyłam kogoś o mdłości i odrzucenie w związku z takim kulinarnym połączeniem.