Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Uparta na cel- jak nigdy!

Archiwum

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 1138
Komentarzy: 10
Założony: 24 kwietnia 2016
Ostatni wpis: 25 kwietnia 2017

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
toweliee

kobieta, 35 lat, Kraków

167 cm, 63.90 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

25 kwietnia 2017 , Komentarze (1)

Cześć!
Ostatnio świętowałam przymiarkę sukienki sprzed 10 lat. Poniekąd zostanę dziś w temacie starych ciuchów.

Jakiś czas temu pozbywałam się starych szmatek. Również takich, z których- co tu dużo mówić- trochę mi się "wyrosło" :D(swinia) Natknęłam się wtedy na trzy pary pięknych, prawie nieużywanych jeansów. Westchnęłam nad nimi jak nad rajem utraconym. Mimo, że tamtego dnia miałam już na koncie kilka straconych kilogramów, to jednak wiedząc, jak mozolnym procesem jest moje chudnięcie (niewyrównana niedoczynność tarczycy), nie liczyłam nawet, że w najbliższej dekadzie wcisnę tyłek w te piękne rureczki.

Bez sentymentu pozbyłam się wtedy wielkiego worka ubrań. Ale te trzy pary gaci zostały ze mną, w paczce obklejonej taśmą na 10 stron. Na wierzchu napisałam "61-62", bo tyle mniej więcej ważyłam nosząc ostatni raz swoje zgrabne, jeansowe galoty. Był to oczywiście skrót myślowy od "gdy znów zobaczysz tyle na wadze, rozerwij tę folię w cholerę i przymierzaj!"

Żeby moja przypowieść nie wyglądała na zbyt nieskazitelną, w paczce znalazł się też sweterek, za którym zatęskniłam ważąc 64 kg, toteż rozerwałam folię przed czasem, mehehe ]:>:D(smiech) nie zmienia to faktu, że dziś wreszcie przyszedł dzień, który spędzam w jednej z trzech par wyczekanych spodni. 

I tak oto pewnego dnia "M. z przeszłości" poprosiła "M. z teraźniejszości" o przekazanie prezentu "M. z przyszłości". 

Na zdjęciu ta ostatnia z rozpakowanym prezentem <3

17 kwietnia 2017 , Komentarze (3)

Cześć!
Miał być rachunek sumienia, ale nie będzie. Ostatnio postanowiłam, że zamiast narzucać sobie jeszcze większy reżim- to właśnie delikatnie odpuszczę. Oczywiście nie mam na myśli, że zacznę się rzucać na kebaby i eklerki jakby jutra miało nie być, nie nie :D(smiech) po prostu mój organizm nauczył się pewnego schematu i odżywianie zgodnie z nim jest już dla mnie naturalne. Fajne uczucie. 

Dziennie jem cztery posiłki, lubię kiedy są lekkie i urozmaicone. W mojej kuchni nie może braknąć filetów z kurczaka, wołowiny, jajek, tuńczyka w puszce, pomidorów, ogórków kiszonych, jabłek i orzechów.

Co ciekawe, moje "wyluzowanie" dało pewien efekt. Wizualnie mam wrażenie, że moja sylwetka wygląda lepiej. Na wadze zobaczyłam dziś kilo mniej niż waga wskazywała w ostatnim czasie- nie wiem jeszcze czy to trwała zmiana, ale jak na czas świątecznego jedzenia + pierwszy dzień cyklu, to wynik zdaje się być szokujący (impreza)(smiech) 

Ale wbrew pozorom tytułowe świętowanie nie dotyczy wielkanocnego obżarstwa. Otóż kilka dni temu skończyłam 28 lat i poniekąd z tej okazji wygrzebałam kieckę, którą nosiłam jako osiemnastolatka. Cóż, rok czy dwa temu nawet nie przyszłoby mi do głowy, żeby ją założyć... Ani cztery lata temu, ani pięć...

...Może to błahostka, ale dla mnie to duże święto!

25 marca 2017 , Komentarze (4)

Znów okazało się, że jestem cholerną histeryczką. Tydzień upłynął mi pod znakiem kryzysu i iście hamletowskich pytań typu "skąd te francowate 2 kilo więcej" albo "no jak mogłam tak nagle przytyć, to nie fair, czy to kara za tą jedną pizze sprzed dwóch tygodni?"

Gdybym mogła, to bym samą siebie pobłażliwie pogłaskała po głowie z pełnym politowania półuśmieszkiem. Ty mała, durna, chaotyczna istoto. 

Oczywiście odczekałam kilka dni, i wszystko wróciło do normy. Tak po prostu. A wystarczyło usiąść i się zastanowić, żeby dojść do wniosku, że jestem opuchnięta, ponieważ:

a) w zeszły weekend, mea maxima culpa, popłynęłam trochę nie tyle z ilością, co z jakością spożytych kalorii. Winko, ciasteczko, pierdółki jakieś. Alkohol i węgle, brrr. Na własną prośbę załatwiłam sobie gwałtowne odwodnienie, po którym oczywiście musiało nadejść zatrzymanie wody w organizmie.

b) zwiększona intensywność treningów, dłuższe sesje i nowe zestawy ćwiczeń - to też może powodować opuchnięcie, organizm panikuje, bo mocniejsze treningi są dla niego stanem patologicznym.

No... więc trzeba było usiąść, pomedytować, wytłumaczyć sobie, że wcale się nie przytyło 2 kg w trzy dni. Tylko spokój może nas uratować.

...Swoją drogą swój zastój w efektach zrzucam ciągle na niedoczynność tarczycy (bo przecież wszystko robię jak należy, może nie na 100%, ale za 80% też mi się jakiś spadek wagi należy, co?? :D ), ale jak się tak zastanowić, to moje weekendowe "luzowanie" chyba ma bardziej zgubne efekty, niż do tej pory chciałam przyznać...

Czas na rachunek sumienia! Ale o tym następnym razem.

21 marca 2017 , Skomentuj

Cześć!
Pamiętnik zaczynam od... kryzysu :D widziałam mnóstwo blogów rozpoczynanych wraz z pierwszym dniem diety albo w dniu podjęcia decyzji o odchudzaniu. Notabene mnóstwo jest takich blogowych "szkieletorów", porzuconych wraz z pierwszym zeżartym snickersem. Ja potrzebę pisania poczułam teraz, mniej więcej w połowie swojej redukcji. W skrócie: mam za sobą setki wpadek i "zaczynania od nowa", bolesne nauki cierpliwości i rozwalone hormony, źle dobrane treningi i eksperymenty, aż w końcu zstąpiła na mnie mądrość objawiona: ZDROWA, ZBILANSOWANA REDUKCJA, której jestem teraz wyznawcą i beneficjentem :D;)

No, ale gdyby wszystko było idealnie, pewnie bym nie pisała!

Mam poczucie cholernego pokrzywdzenia, serio :p z jednej strony doceniam swoje efekty, zerkam na zdjęcia z 2015 roku i porównuję z aktualnymi, widzę oczywiście zmianę i odczuwam swego rodzaju ulgę, że ten początkowy etap jest już kawał drogi za mną. Z drugiej strony... no właśnie. 

Kiedy płyniesz statkiem i widzisz jak oddala się punkt z którego ruszyłeś, masz poczucie pewnej mierzalności tego płynięcia, czujesz jak miarowo i przewidywalnie przebiega ten etap podróży. Wszystko jest w jakimś sensie uporządkowane: statek powoli łyka kolejne fale, port maleje gdzieś na horyzoncie, wszystko ma swój rytm, tak ma być. Dość podobnie jest kiedy już widzisz punkt docelowy- wszystko się porządkuje, potrafisz z grubsza oszacować pozostały czas, przepełnia Cię radosna niecierpliwość. Ale między jednym a drugim jest jeszcze ten środkowy etap, podczas którego nie widzisz JUŻ początku ani nie widzisz JESZCZE końca. W polu widzenia nic się specjalnie nie zmienia, gdzie nie spojrzysz- widzisz to samo. Jesteś gdzieś pomiędzy początkiem a końcem drogi. Czy w połowie? Nie wiesz w sumie, bo nie masz do czego się odnieść.

Co to ma wspólnego z kryzysem podczas odchudzania? Ano, wszystko :D wypisz, wymaluj moja aktualna sytuacja. Kiedy jeszcze miałam w pamięci "punkt zero", czyli widok swojej sylwetki sprzed redukcji, było mi łatwiej osiągać satysfakcję z aktualnego wyglądu. Po prostu stawałam przed lustrem i porównywałam stan obecny ze stanem początkowym. A teraz... teraz jestem na etapie, gdy nie widzę żadnego brzegu. "Punkt zero" zdążył się zresetować, teraz moim punktem odniesienia jest aktualna sylwetka, która prawie wcale się nie zmienia od kilku dobrych miesięcy. W miejsce wcześniejszego, satysfakcjonującego porównywania się ze zdjęciami z 2015 roku, wstąpiła frustracja, że kawał podróży już za mną, a portu docelowego ciągle jeszcze na horyzoncie nie widać...

PS. Zdjęcie porównawcze: marzec 2016 - marzec 2017. Chyba dobrze czasem pośrodku morza wyciągnąć zdjęcie portu, z którego się wypłynęło...

© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.