Cześć!
Pamiętnik zaczynam od... kryzysu widziałam mnóstwo blogów rozpoczynanych wraz z pierwszym dniem diety albo w dniu podjęcia decyzji o odchudzaniu. Notabene mnóstwo jest takich blogowych "szkieletorów", porzuconych wraz z pierwszym zeżartym snickersem. Ja potrzebę pisania poczułam teraz, mniej więcej w połowie swojej redukcji. W skrócie: mam za sobą setki wpadek i "zaczynania od nowa", bolesne nauki cierpliwości i rozwalone hormony, źle dobrane treningi i eksperymenty, aż w końcu zstąpiła na mnie mądrość objawiona: ZDROWA, ZBILANSOWANA REDUKCJA, której jestem teraz wyznawcą i beneficjentem
No, ale gdyby wszystko było idealnie, pewnie bym nie pisała!
Mam poczucie cholernego pokrzywdzenia, serio z jednej strony doceniam swoje efekty, zerkam na zdjęcia z 2015 roku i porównuję z aktualnymi, widzę oczywiście zmianę i odczuwam swego rodzaju ulgę, że ten początkowy etap jest już kawał drogi za mną. Z drugiej strony... no właśnie.
Kiedy płyniesz statkiem i widzisz jak oddala się punkt z którego ruszyłeś, masz poczucie pewnej mierzalności tego płynięcia, czujesz jak miarowo i przewidywalnie przebiega ten etap podróży. Wszystko jest w jakimś sensie uporządkowane: statek powoli łyka kolejne fale, port maleje gdzieś na horyzoncie, wszystko ma swój rytm, tak ma być. Dość podobnie jest kiedy już widzisz punkt docelowy- wszystko się porządkuje, potrafisz z grubsza oszacować pozostały czas, przepełnia Cię radosna niecierpliwość. Ale między jednym a drugim jest jeszcze ten środkowy etap, podczas którego nie widzisz JUŻ początku ani nie widzisz JESZCZE końca. W polu widzenia nic się specjalnie nie zmienia, gdzie nie spojrzysz- widzisz to samo. Jesteś gdzieś pomiędzy początkiem a końcem drogi. Czy w połowie? Nie wiesz w sumie, bo nie masz do czego się odnieść.
Co to ma wspólnego z kryzysem podczas odchudzania? Ano, wszystko wypisz, wymaluj moja aktualna sytuacja. Kiedy jeszcze miałam w pamięci "punkt zero", czyli widok swojej sylwetki sprzed redukcji, było mi łatwiej osiągać satysfakcję z aktualnego wyglądu. Po prostu stawałam przed lustrem i porównywałam stan obecny ze stanem początkowym. A teraz... teraz jestem na etapie, gdy nie widzę żadnego brzegu. "Punkt zero" zdążył się zresetować, teraz moim punktem odniesienia jest aktualna sylwetka, która prawie wcale się nie zmienia od kilku dobrych miesięcy. W miejsce wcześniejszego, satysfakcjonującego porównywania się ze zdjęciami z 2015 roku, wstąpiła frustracja, że kawał podróży już za mną, a portu docelowego ciągle jeszcze na horyzoncie nie widać...
PS. Zdjęcie porównawcze: marzec 2016 - marzec 2017. Chyba dobrze czasem pośrodku morza wyciągnąć zdjęcie portu, z którego się wypłynęło...