Ten wpis traktuję trochę jako formę autoterapii, a jednocześnie apel do rodziców, którzy mają dorastające dzieci, a zwłaszcza córki. To one najczęściej wpadają w obsesję piękna ochoczo kreowaną przez współczesny świat, a potem w pułapkę porównywania się z nieistniejącymi ideałami, odchudzania, kompleksów, wreszcie poważnych zaburzeń.
Jeśli uznać indeks BMI za wiarygodny, to wedle niego moja waga zawsze, od kiedy pamiętam, była W NORMIE, co prawda, w stronę nadwagi, ale w normie. Owszem, zawsze byłam trochę większa i wyższa od innych dziewczynek, z okrągłą buzią i paluszkami, ale wagę miałam normalną. Wiadomo, że później zazwyczaj wszystko się wyrównuje w stosunku do rówieśniczek, jeśli chodzi o wzrost i wagę, i w moim przypadku też tak było.
Moja siostra urodziła się nieco ponad rok po mnie. Ubierano ją w sukieneczki i zapuszczano loczki, bo taka do mamy podobna. Ja, z racji podobieństwa do taty, strzyżona byłam na chłopaka i oblekano mnie w spodnie i bluzy. Na tle młodszej siostry wyglądałam jak starszy brat. Tacie zdarzyło się zawołać mnie "Franuś". Myślę, że to stąd dziś we mnie zamiłowanie do sukienek i długich włosów, których nie wyobrażam sobie ściąć.
Zawsze byłam słaba z WFu, a moja WFistka wykorzystywała ten fakt, by się nade mną pastwić. I mimo, że w piątej klasie trafiłam do szpitala i zdiagnozowano u mnie astmę oskrzelową, nie stanowiło to dla niej żadnego powodu, by w dalszym ciągu przy reszcie dzieci lżyć z moich, jak to określała, zerowych umiejętności. Zawsze byłam tą nieparzystą, bo nikt nie chciał ćwiczyć na Wfie z tą Aśką, co nic nie umie i się szybko męczy. W końcu sprawność fizyczna stanowiła wtedy o wartości i sile.
Nie pochodziłam z zamożnej rodziny a moi rodzice nie byli właścicielami rafinerii ropy naftowej. Ubierano mnie skromnie, niemodnie i tanio. Do tego miałam krzywy zgryz i kły cofnięte do podniebienia, ale moich rodziców nie było stać na stał aparat, choć dentysta twardo go dla mnie rekomendował. To również było obiektem kpin czterech szmat, które gnębiły mnie przez całą podstawówkę i gimnazjum, komentując na głos i przy wszystkich mój wygląd. Bo to wygląd był najważniejszy.
W wieku trzynastu bądź czternastu lat usłyszałam od lekarza-alergologa, że muszę zacząć się odchudzać, żeby nie mieć cellulitu i rozstępów. Leczyłam się na zasadzie immunoterapii i te słowa były dla mnie jak wyrok.
Nie było w moim otoczeniu NIKOGO, kto uświadomiłby mi wtedy, że rozstępy i cellulit to coś NORMALNEGO i NATURALNEGO, z czym DA SIĘ ŻYĆ i o dziwo, można się podobać.
Wpadłam w wir odchudzania i obżarstwa na zmianę. Głodzenie się przez kilka dni, potem rzucanie się na żarcie i tak w kółko. Każda pochwała, że schudłam sprawiała, że miałam ochotę skakać z radości, zaś każdy komentarz, że się zaokrągliłam powodował, że też miałam ochotę skakać, ale z mostu. Chłopak, który był wtedy moją ogromną miłością powiedział mi, że nigdy nie pokocha mnie jako kobiety, bo zupełnie go nie pociągam. Nauczono mnie, że o mojej wartości stanowi mój WYGLĄD. Roszczono sobie do niego prawo, informując, jak powinnam wyglądać i co powinnam zrobić.
Nie było w moim otoczeniu NIKOGO, kto nauczyłby mnie, że moje ciało jest MOJĄ WŁASNOŚCIĄ, a do innych ludzi należy tylko SPOJRZENIE, które jest ICH, a nie MOIM problemem. Nikt nie nauczył mnie, że moje ciało nie jest ZABAWKĄ, którą można sobie wedle upodobań zmieniać, malować, ubierać, bawić się.
W wieku szesnastu lat osiwiałam. Musiałam zacząć farbować włosy, bo przecież wstyd. Chłopak, którego tak kochałam, a który mnie nie chciał, wybrał moją najlepszą przyjaciółkę.
Wyjechałam do USA, gdzie wujek, u którego mieszkałam, na każdym kroku dawał mi do zrozumienia, że jestem za gruba, a do tego nic nie wiem i na niczym się nie znam. Punktem zwrotnym było poznanie chłopaka, który zaczął się ze mną spotykać i, o dziwo, mówił, że jestem piękna. Wpadłam w tę pułapkę komplementów, których tak mi brakowało i skończyło się na tym, że zrobił TO ze mną wbrew mojej woli.
Nie było w moim otoczeniu NIKOGO, kto uświadomiłby mi, że moja seksualność RÓWNIEŻ NIE JEST NICZYJĄ WŁASNOŚCIĄ, i to, że leżę obok mężczyzny w samej bieliźnie, NIE JEST zgodą na seks. I, że aby oddać się mężczyźnie, musi on pokochać coś więcej, niż WYGLĄD.
Całe studia to było wieczne odchudzanie albo życie na zupkach chińskich. Zaczęłam palić papierosy, a przyjaźń znalazłam wśród gejów. Miałam dosyć mężczyzn hetero, którzy od czasu do czasu się przewijali w moim życiu. Trafiłam na poligamistę, ale również na faceta, który chciał uprawiać seks na pierwszej randce. Cały czas przewijał się w moim życiu chłopak, który mnie odrzucił. Rozstał się z moją przyjaciółką co prawda, ale ode mnie chciał przyjaźni. Trwałam w tym toksycznym, duszącym friendzonie wystarczająco za długo. W międzyczasie znalazłam pracę, w której byłam na nogach kilka godzin, robiąc dziennie po kilka kilometrów. Jadłam jeden posiłek dziennie - ryż z jajkiem. Nie prosiłam rodziców o pieniądze. Ważyłam poniżej 65 kilogramów i wcale nie byłam szczęśliwa.
Nie było w moim otoczeniu NIKOGO, kto pokazałoby mi, że to nie WAGA determinuje moje szczęście, i, że będąc szczupłą można być ZAJEBIŚCIE NIESZCZĘŚLIWĄ. Bo co z tego, że miałam wagę swych marzeń i mnóstwo znajomych komplementujących moje ciało, skoro byłam wtedy NAJBARDZIEJ SAMOTNYM CZŁOWIEKIEM NA ŚWIECIE?
W 2012 roku, przez zupełny przypadek poznałam człowieka, dzięki któremu wszystko się zmieniło. Człowieka, który jest dla mnie absolutnie WSZYSTKIM: mężem, przyjacielem, powiernikiem, spowiednikiem, terapeutą, partnerem, przystanią w szalejącym sztormie. Człowieka, który jest tym, kogo wtedy, przez te wszystkie lata nie było przy mnie, którego wtedy tak mi brakowało, by to wszystko mi uświadomić.
Że dla niego nie muszę wyglądać jak fotomodelka.
Że on nie wie, gdzie jest ten cały cellulit.
Że jestem wspaniałym człowiekiem.
Że waga nie jest wyznacznikiem mojej wartości.
Że nie jestem zabawką.
Miałam to szczęście, że w moim życiu ktoś taki się pojawił, ale wiem też, że wiele młodych dziewczyn, a później kobiet, nie ma takiego szczęścia. Jesteśmy wiecznie poddawane ocenie, już jako małe dziewczynki chcemy wyglądać ładnie, nawet, jeśli ubranko (sukienka) krępuje ruchy i ogranicza zabawę. Zewsząd bombarduje się nas zdjęciami wyidealizowanych sylwetek i twarzy, i choć wiemy, że nie są prawdziwe, jest nam smutno, że to właśnie taki sztuczny i nierealny "ideał" jest lansowany.
Proszę, słuchajcie swoich córek, sióstr, przyjaciółek, które są prześladowane w szkole ze względu na wygląd i wagę. Reagujcie, uświadamiajcie, pomóżcie. Róbcie to od najmłodszych lat, by to dziecko nie popadło w chory wir odchudzania lub, nie daj Boże, anoreksji/ortoreksji/bulimii. Gdy dziecko płacze, że nie chce iść do szkoły, bo nauczycielka gnębi je na WFie, nie bądźcie jak moja matka, która to ignorowała, tylko REAGUJCIE.
W moim przypadku ta całą ch*jnia odchudzania, połączona z alkoholizmem i fanatyzmem kościelnym w domu sprawiła, że dziś jestem osobą całkowicie niezdolną do jakichkolwiek interakcji społecznych. Będąc od małego wiecznie poddawana ocenie (zarówno wygląd, jak i umiejętności) załatwienie najprostszej sprawy to jak pole bitwy. Wymagam od siebie dużo i mam ciągły żal, że jestem w tym miejscu, a powinnam być daleko dalej, żeby wszyscy byli ze mnie dumni.
Podchodzę do odchudzania na Vitalii po raz trzeci, gdyż chcę w końcu wdrożyć w życie metodę małych kroków. Jeśli uda się osiągnąć cel 62 kg, to super, jeśli nie, to nie będę płakać. Metoda małych kroków sprawdza się w sumie zawsze - u mnie m.in. jeśli chodzi o leczenie ortodontyczne :) Wiem, że pomaga też rzucić palenie czy inne niezdrowe nawyki.
Cały czas walczę ze sobą i swoim postrzeganiem siebie, tak bardzo zatrutym przez całe życie. Pomaga mi mój mąż i wierzę, że niedługo z tego wyjdę. Polecam Wam książkę "Obsesja piękna" Renee Engeln, która moim zdaniem powinna stanowić lekturę w każdej szkole. Powodzenia!