Jest mnie mniej!
Tyle wystarczyło, bym rano przestawiła wskaźnik swojej wyimaginowanej skali na: "To będzie dobry dzień".
Niewyspana, wymęczona wczorajszym popołudniem i wieczorem, zerwana z łóżka przez kuriera, który zrobił mnie w bambuko i przełożył godzinę odbioru, bo mu samochód siadł - w łazience uśmiechnęłam się do siebie i nawet kolejny bezsłoneczny dzień wydał się jakiś taki... jaśniejszy. Od zeszłej soboty wyprowadził się ode mnie cały kilogram.
Chudnę powolutku i sukcesywnie, bez jakiejś traumy cukro-odstawiennej :P, bo zdarza mi się co jakiś czas popijać słodkie napoje (energetyki... na mą zgubę, jak ja je lubię) i czasem skubnąć trochę krakersów, troszkę czekolady czy wypić kakao z miodem. Jem późno, bo niekiedy i o 22 (chodzę spać około północy, więc się nie pieprzę w bezsensowne ograniczenia pod tytułem "kolacja najpóźniej o 17"), jem bez wyrzutów sumienia i czuję się szczęśliwa i zmotywowana.
Chyba zmieniłam podejście. Zmieniłam swoje spojrzenie na inne odżywianie. Bardzo pomaga to, że po odstawieniu rzeczy mącznych świetnie się czuję. Kiedyś śmiałam się z glutenowej propagandy, bo wiele osób nie ma wcale z glutenem problemu, ale unikają, bo lubią powybrzydzać w restauracji i lubią czuć się modni. Nabijałam się z tego, sikałam po kostkach widząc reklamy tabletek, płynu do mycia szyb albo nawozu do kwiatów bez glutenu. Ale znacie chyba takie przysłowie, "Nie śmiej się dziadku z cudzego przypadku!"
Dziadek się śmiał, i to samo miał.
Los mnie pokarał i okazało się, że ja też glutenu unikać powinnam ;) I tak naprawdę to TO było główną przyczyną, iskrą zapalną dla mojej diety. Chodzenie przez cały tydzień dzień w dzień od rana do wieczora ze zgagą nie było przyjemne.
Teraz problemy zniknęły jak ręką odjął, a to jest wystarczającym powodem i motorem, by dietę kontynuować. Druga sprawa jest taka, że kiedy zdarzy mi się zachcieć czegoś słodkiego i NAPRAWDĘ mnie to męczy, powalczę, powalczę i nie mogę niczego wywalczyć, bo ciało lub psychika tego potrzebuje - po prostu to jem. Kropka. Tym sposobem wciągnęłam któregoś dnia tubkę słodzonego mleka (tak za mną chodziło, że nie było przebacz, żadna perswazja wobec wewnętrznego "ja" nie pomagała) i zamiast nad rozlanym (wypitym, hehe) mlekiem płakać, wzruszyłam ramionami i przez trzy czy cztery następne dni miałam kompletny spokój od jakichkolwiek zachciewajek.
Kiedyś wpadłabym w złość, że uległam, że zawiodłam siebie... jakież to głupie. Myślę, że złość na siebie wcale nie pomaga w realizacji celu; zaciekła walka ze sobą, wyrzuty sumienia, karanie siebie za każdą słodycz, maniakalne ćwiczenie by to potem spalić... E-e, u mnie to nie działa. Ja najlepiej sobie radzę wtedy kiedy żyję w zgodzie ze sobą, we względnej harmonii (wtedy znajomy głosik w głowie o dziwo przestaje być tak wredny jak jest zazwyczaj ;) )
Dziś na śniadanie była Szpinacznica z ziarnami słonecznika, sezamu, siemienia lnianego i z płatkami drożdżowymi, z dodatkiem paru plastrów sera żółtego, plus pół jabłka.
Na obiad będę tworzyła "Paprydorową", czyli zupę pomidorową ze świeżą papryką i mocno paprykowym aromatem :D
Potem w planach jeszcze cukiniowe spahgetti z groszkiem, owoce i rybka.
I błoooooooogie lenistwo na spacerze.
Miłego weekendu :D