Wychodzę wieczorem, kaptur na głowie, piździ, że aż miło. Ledwie się wlokę, zmęczona i śpiąca, jakbym miała za sobą co najmniej półmaraton. Idę w zasadzie machinalnie, schowana gdzieś w swojej głowie, ukryta między obłokami motywującej energii a sinym dymem złośliwych podszeptów wewnętrznego "ja":
- Nie uda ci się, zobaczysz. To tylko chwilowe, jak zawsze, targniesz się na coś, czemu nie sprostasz, potem wpadniesz kolejno w złość, żal i rozpacz, a na koniec rzucisz wszystko w diabły - szepce podły, zjadliwy głosik. Dziwne, jakby się tak przysłuchać, to brzmi zupełnie jak mój własny.
No to odpowiadam draniowi:
- Chwilowe jak zawsze...? Wcale nie jak zawsze - myślę sobie - Przecież już dwa razy mi się udało, wtedy to nie było targnięcie tylko zryw godny wichury. Przeszłam przez swoje kompleksy i słabości jak taran, jak walec, sprasowałam je i...
- ...i wcisnęłaś na płasko pod łóżko. Oj tak, one sobie tam grzecznie, cierpliwie czekały. W końcu nabrały trochę kształtów i zaczęły wyłazić. A co myślałaś? I masz babo...
- ...placek.
Ano mam. Bo jak to zwykle bywa, dupa się rozleniwiła i faktycznie wszystko zaczęło wyłazić spod łóżka - i włazić w boczki. W latach 2012-2013 walczyłam z wagą, swoją batalię kończąc nielichym dla mnie powodzeniem, bo lżejsza o jakieś 18 kilogramów. Cały proces trwał długo, poprzedzała go paskudna depresja za rączkę z nerwicą, ale w nowym mieście, wśród nowych ludzi i ciekawych miejsc aż chciało się żyć. No i żyło się. Zdrowo, zielono, ruchliwie. W końcu z tygodnia na tydzień schodziłam jak po schodach aż do 63 kilogramów. Ostatni raz ważyłam tyle chyba na początku gimnazjum... potem było już coraz gorzej.
Odchudzałam się wtedy - a jakże! - jednym okiem zerkając na Vitalię. Na wpisy, na motywacje. Thinspiracje. I osiągnęłam coś, co wydawało mi się nieosiągalne. Wyglądałam całkiem całkiem, czułam się świetnie (choć nie zamierzałam na tym poprzestać), miałam w sobie tyle energii, wstawałam z ochotą, miałam przepiękne, sięgające pasa lokowane włosy, które dzięki zdrowemu jedzeniu przeżywały swoje najlepsze chwile. Ustabilizowałam się potem na dość długo na 65kg, i nagle...
- TRRRACH! - głosik w głowie roześmiał się gorzko. - Zrobiło bum i bach i trach!
- I wróciła nerwica.... - przytaknęłam mu.
Wróciła nerwica z depresją na bagażniku, te same wredne mendy, co wcześniej. Rzuciłam wtedy studia. Pomimo dobrych wyników w nauce załamałam się kompletnie i po prostu przestałam wychodzić z domu. Nadal z jakąś dziwną obsesją starałam się jeść dobrze i wychodzić gdzieś na spacery, żeby wyciszyć skołatane nerwy, ale częściej zdarzały się wieczory spędzone przy grach komputerowych z chipsami i colą blisko pod ręką.
Nie zdążyłam jeszcze zrobić z siebie śmietnika - nadal wyglądałam "so-so" - a poznałam mężczyznę, który krótko potem został moim partnerem. Byłam wtedy zadowolona, że "złapał mnie" jeszcze w momencie, gdy mogłam się pochwalić swoimi osiągnięciami, gdy mieściłam się w swoje najfajniejsze ubrania, kiedy ciągle miałam swój charakterystyczny, minimalistyczny styl (75% ubrań w szafie w kolorze... czarnym), kiedy nadal czułam się sobą.
Potem to już była równia pochyła.
- Przecież wiesz, że jestem szczęśliwa i czuję się z Nim dobrze - znudzona dyskusją tłumaczę głosikowi.
- Noooo, hehe, wiem. Aż ZA DOBRZE. Co zresztą widać - skwitował mnie. - Gdyby tak chociaż od czasu do czasu dawał ci do zrozumienia, jaki z ciebie pasztet, to może wcześniej wzięłabyś dupę w troki i do roboty.
- Jaka ty jesteś durna!
- Sama jesteś! - Kreskówkowa postać w głowie pokazała mi język i znów skryła się w sinym dymie. - Tyle kobiet na świecie dałoby wiele za to by być w pełni akceptowaną przez ukochaną osobę, tyle młodych dziewczyn chciałoby chłopaków, którzy nie patrzą krzywo na zwałek tłuszczu. A ty musiałaś to źle wykorzystać.
No i nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, więc wepchnęłam ręce głębiej do kieszeni i przyspieszyłam kroku.
Czuję się ze sobą strasznie. Partner mnie akceptuje w pełni (bo nie liczy się powłoka, zresztą kto by wybrzydzał na większą erotyczną powierzchnię użytkową), ale ja siebie już nie. Od dawna nie. Przez prawie dwa lata, wiodąc siedzący tryb życia (głównie niestety ze względów finansowych) doszłam wreszcie do wagi 74kg. Zaprzepaściłam więcej niż połowę z tego, co wcześniej udało mi się osiągnąć. Nie miałam ani siły, ani ochoty, ani motywacji do tego, by się znów zacząć ruszać, jak kiedyś. Włosy sięgające za tyłek w zeszłym roku ścięłam do ramion, bo przestały być zdrowe. Lecą kępami. A mi zostały tylko jedne materiałowe spodnie, w które się mieszczę.
Jak żyć, Pani Premier StraSzydło...?
Ano poprosić jakiegoś przemiłego przechodnia, żeby mnie tak z całej siły, ale to poważnie, porządnie, tak wiecie, soczyście i z uczuciem... kopnął w tę grubą rzyć.
Wracam do walki.
Niesia92
2 lutego 2016, 21:32skąd ja to znam...
BedeWalczycDoKonca
2 lutego 2016, 21:29Przeczytałam nie mrugając chyba nawet okiem. Masz ode mnie ogromnego kopa motywacyjnego !! Nie daj się. Znajdź w sobie drzemiące pokłady energii-bo one są jestem o tym przekonana, tylko musisz do nich w odpowiedni sposób dotrzeć i nie pozwolić przytłoczyć ich czymkolwiek co czeka na Twojej grodze do wymarzonej sylwetki. Wielokrotnie pokazałaś, że dasz radę. Tak będzie i tym razem. Powodzenia !! c
Shackles
3 lutego 2016, 20:59Jeeeeej, takiego kopa właśnie potrzebowałam! Dziękuję :D Do moich pokładów energii i motywacji idę się teraz dobierać z kilofem i z kaskiem na głowie ;) Muszą gdzieś tam być :D Dzięki za miłe słowa ;)