Pół roku - cóż to jest wobec wieczności! Własnie tyle mnie nie było, ale po sobotnim nierozważnym wejściu na wagę zapaliła mi się czerwona lampka i zawyła syrena alarmowa . Ważę 63,7 kg i jest to cyfra, której nie widziałam od dobrych kilku lat... Nie wiem czy to już dno ale ja nie chcę więcej . Muszę się ogarnąć, żeby nie było coraz gorzej. Po różnych perypetiach życiowych i zawirowaniach uspokoiłam się a w moim przypadku spokój oznacza tycie. Patrząc na cyferki na wadze to osiągnęłam chyba poziom wyciszenia medytującego buddyjskiego mnicha . Jeszcze rok temu moja waga zbliżała się do 55 kg ale samopoczucie i kondycja psychiczna były poniżej zera a nerwica szalała i nie dawała normalnie funkcjonować. Dzisiaj dzięki leczeniu czuję się silniejsza, wszystko wraca do normy a to co się dzieje z wagą wygląda na rodzaj jo-jo. Jem oczywiście za dużo, mam rozepchany żołądek i zaczęłam pozwalać sobie na coraz większe odstępstwa od mojej diety FODMAP. I nie poszło to w stronę jakichś zdrowych i dobrych rzeczy tylko mam fazę na słodkie. Zaczęło się w górach, gdzie jak wszystkim wiadomo, można bezkarnie jeść chałwę i czekoladę i z małymi przerwami utrzymuje do dzisiaj. Przez kilka dni potrafię się powstrzymać a nadchodzi weekend z mężem i leżę na całej linii, potem dochodzę do siebie, staram się pilnować, mijają trzy tygodnie i historia się powtarza. Normanie zaklęty krąg!
Najgorsze jest to, że po ubraniach tego przyrostu wagi raczej nie widać - może tylko spodnie zrobiły się trochę ciaśniejsze w pasie. A skoro nie jest ciasno to pewnie nie jest tak źle. I tak żyje sobie człowieczek, karmi się złudzeniami i stara się ignorować fakty. Najwyższa pora z tym skończyć i jakoś konkretnie zadziałać.
Z pozytywnych rzeczy - na szczęście nie przestałam chodzić . Codzienne dawka marszu utrzymuje mnie w dobrej kondycji. Nie wiem ile km przeszłam od lutego bo w sierpniu udało mi się usiąść na telefonie i tym samym mój krokomierz odszedł w niebyt. W czasie pobytu w górach były rekordowe dni, w czasie których przemierzaliśmy po ponad 30 km . W nowym telefonie mam krokomierz i aplikację z GPS-em. Ta druga opcja jest bardziej wiarygodna i zawsze pokazuje więcej km niż krokomierz.
Może na dzisiaj wystarczy - wiem co ma robić i wiem, że pisanie na Vitalii pomaga mi się bardziej pilnować. Postaram się nadrobić zaległości w czytaniu i konsekwentnie powrócić do grona odchudzaczek .
Muszę się jeszcze na koniec pochwalić, że w tym roku wlazłam na Rysy - wyżej w Polsce już się nie da . Mój mąż, który mnie tam wprowadził, był bardzo dumny ze mnie. A ja, trzymając się łańcuchów, ślizgając się na łachach śniegu i zjeżdżając na tyłku po kamieniach myślałam sobie, że człowiek z miłości potrafi robić bardzo szalone rzeczy i przezwyciężać swoje ograniczenia .
eszaa
12 listopada 2019, 11:10no faktycznie ,historia podobna do mojej, tyle ze ja bym bardzo chciała wazyc tyle ile Ty teraz :) to jest strasznie niesprawiedliwe,ze nie mozna jesc ile sie chce i co sie chce, no ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Moze nam sie uda ogarnąc, bo chyba nie ma wyjscia. Cyferki na wadze to jednak dobry bat
Pola789
12 listopada 2019, 19:57Chyba na tym polega mechanizm tycia - wydaje się, że wszystko jest w porządku, ubrania jeszcze ok. a pewnego dnia wchodzisz na wagę i nie możesz uwierzyć w to co widzisz... ogarniajmy się bo rzeczywiście innego wyjścia nie ma. A w przed nami przecież Święta i może być jeszcze gorzej :)
hanka10
12 listopada 2019, 08:14Witam z powrotem :)
Pola789
12 listopada 2019, 19:49Dziękuję! Dobrze, że trybiki w mózgu zaskoczyły i poczułam wreszcie potrzebę powrotu. W miłym towarzystwie zawsze raźniej :)))