Pogoda dla biegaczy
Kończy się sezon grzewczy, pogoda robi się ładna, więc z siłowni przenoszę się na "świeże" powietrze. Buty biegowe zakupione, strój jest, motywacja obecna. Jak na razie biegam już 4 dzień i czuję się świetnie: mam pełno energii, odżywiam się racjonalnie i już widzę pierwsze efekty w postaci lekkiego wysmuklenia sylwetki.
Wielka szkoda, że krakowskie powietrze jest tak kiepskie. Zimą, przy minusowych temperaturach, gdy nie wieje i nie pada (w Krakowie w ogóle rzadko wieje, bo umiejscowiony jest w dołku) powietrze można przeżuwać (dosłownie!). Gdyby nie to, pewnie nie zawracałabym sobie głowy wydawaniem kasy na karnety, tylko biegała okrągły rok. Od kilku dni jednak sytuacja wygląda lepiej więc sobie marszobiegam bez wiekszych obaw o to, że wypluję płuca.
Po 5 latach głupich diet bez lepszych wyników, po tym jak znikąd przybyło ponad 20kg, nie mam już wątpliwości: jeśli chce się być szczupłym i zdrowym, to trzeba się ruszać! Biegajcie, spacerujcie, ćwiczcie w domu na dywanie, ale ruszajcie się ile możecie! Ciało na pewno odwdzięczy się smukłym i zdrowym wyglądem, którego nigdy nie osiągnie się samą dietą!
Powoli do celu - sukces już za 5kg!
Nie pisałam już rok. Wiele od tamtego czasu się zmieniło. Przede wszsytkim ubyło na stałe 4,8kg i jest determinacja, żeby iść dalej.
Jako, że przyszła wiosna, robię w swoim życiu porządki. Wyrzuciłam ze swojego słownika słowo "dieta" bo zaczłęło mnie wkurzać i przybierać bardzo negatywne konotacje. Od jakiegoś czasu po prostu zdrowo, smacznie, a przede wszystkim mniej jem i przynosi to wymierne korzyści dla mojego ciała i ducha. Wyrzuciłam z szafy trochę za dużych już ubrań, które 11.5kg temu były za ciasne. Wyrzuciłam wreszcie zza skóry lenia i od roku intensywnie spaceruję, a od stycznia 2014 dodatkowo chodzę regularnie na siłownię. Cel wyśniony i zupełnie nierealny jeszcze 2 lata temu widzę już zupełnie wyraźnie, albowiem zostało mi już tylko 5kg! Myślę, że na tym nie poprzestanę, możliwe, że pójdę odrobinę dalej, ale póki co nie zaprzątam sobie tym głowy. Ważne, żeby nie wyglądać znów jak kaszalot/pasztet/tucznik, jak zwał tak zwał.
Czarne chmury
Jest bardzo źle :(. Pan pakman zawładnął moim umysłem, ciągle chce mi się jeść i ciągle popełniam idiotyczne grzeszki. Nie wychodzę z domu, bo mi się nie chce, nie ćwiczę, bo mi się nie chce. Wszystko przez pracę, a właściwie szefa, który roztoczył ostatnio przede mną czarne wizje biznesowej beznadziei. Słowem, będę zarabiać mniej, a biorąc pod uwagę fakt, że narzeczony nie ma pracy na stałe, tylko staż, czeka nas poważne zaciskanie pasa. Ciekawe tylko dlaczego u mnie objawia się ono gigantycznym obżeraniem...
Tak, zjadam stres... Odechciało mi się wszystkiego. Nie cieszy mnie nawet fakt, że udało mi się schudnąć ponad 6,5kg. Waga nadal stoi co prawda na 74,8kg, ale tylko patrzeć jak po ostatnich wojażach w stronę lodówki podskoczy... Tak spieprzyć to chyba tylko ja umiem...
Niecierpię dorosłego życia. Dorosłe życie jest do bani, szczególnie, gdy się nie ma finansowego wsparcia ze strony rodziny. Niestety w tym kraju bez takich "pleców" wiele się zdziałać nie da, no, chyba, że wymyśli się kokosowy interes.A jak na razie ja myślę tylko i wyłącznie o tym, żeby coś zeżreć...
Poświątecznie
Wróciłam dziś od rodziców i co słyszę z ust narzeczonego? "Coś schudłaś przez te Święta". Jak to się mogło stać?
Ano po pierwsze, nie dałam się skusić świątecznemu obżarstwu, czytaj: bardzo się pilnowałam, co niestety w niedzielę świąteczną odbiło się na moim zdrowiu.
Ale po kolei: rodzice przygotowali naprawdę mało. Tatko focha strzelił i tak jak zawsze piekł na święta mięsa, robił galarety i peklował wędliny, tak w tym roku nie było nic poza wiejską szynką i polędwicą od znajomego masaża. Mama co prawda upiekła sernik i tort makowy, ale tego drugiego nikomu nie wolno było ruszać "bo to do babci, a tam dużo osób będzie i musi wystarczyć dla każdego!". Więc poza śniadaniem i małą porcją obiadową u babci, nie zjadłam już więcej nic. W tym właśnie momencie na stole pojawiła się czysta, a że czystej nie pije się bez przygotowania sobie odpowiedniego gruntu w postaci czegoś ciepłego i najlepiej tłustego do jedzonka, to czysta, jak i wszystkie posiłki zjedzone tegoż dnia, sobie wróciła.
Nie trzeba się domyślać, że poniedziałek był dniem zgonu i poza talerzem rosołku nie byłam w stanie przyjąć niczego więcej... Podobno wódka bardzo kaloryczna jest, ale coś mi się wydaje, że zanim poszła w boczki, to zdążyła już wylądować w otchłani sedesu, tak czule obejmowanego przeze mnie cały niedzielny wieczór...
Powoli do celu.
Wielkanoc już pojutrze, dlatego też życzę wszystkim Wesołych Świąt, mokrego dyngusa i oczywiście silnej woli, gdy na wielkanocnym stole pojawią się różne pyszności!
Ostatnio miałam mały dołek: waga z 75,1kg skoczyła do 75,8kg. Przyjęłam, że to przez "niedysponowanie". Dziś, czyli tydzień później, waga wróciła i to poprawiona - 74,8kg. Oby w te Święta nie dać się skusić i trzymać tak dalej, a na pewno będzie dobrze.
Wczoraj pierwsze zakupy po zrzuceniu ponad 6kg :). Baardzo miło jest przymierzyć (i kupić) ciuch o rozmiar mniejszy!
Dieta stylem życia??
Mija piąty tydzień na diecie. Właściwie to trudno nazywać to dalej dietą, albowiem stała się ona już chyba moim nowym stylem życia. Przyzwyczaiłam się do spożywania posiłków o określonych porach. Nie podjadam. Nie kuszą mnie jakoś bardzo słodycze na sklepowych półkach. Czasem mam chwile zwątpienia i chętnie sięgnęłabym po coś kalorycznego, ale jakoś nauczyłam się z tym walczyć.
Od poniedziałku zwiększyłam odrobinę podaż kalorii. Staram się teraz układać jadłospis do około 1400-1500 kcal, ponieważ zauważyłam po tych 5 tygodniach, że opuściła mnie energia i trochę osłabłam. Pewnie teraz wagowe wyniki nie będą już takie zachwycające, ale zobaczymy. Do wakacji jeszcze sporo czasu.
Chciałabym po tym okresie redukcji wagi przejść na taki poziom żywieniowej mentalności, ażeby już na zawsze zmienić swoje nastawienie do jedzenia. Przede wszystkim nie chcę już traktować jedzenia jako pocieszenia czy zabijacza nudy. Nie chcę dawać się porwać obżarstwu, które towarzyszy rodzinnym obiadkom, grillom i tym podobnym. Chcę umieć nad sobą panować i osiągnąć pełną "żywienioświadmość", żeby umieć wybierać to co dla mnie najzdrowsze, nawet wtedy, gdy zasiadam do rodzinnej biesiady z okazji świąt, imprez czy innych okoliczności.
W sierpniu i we wrześniu czekają mnie dwa wesela, co jest dla mnie dodatkową motywacją. Chciałabym kupić jakąś wystrzałową sukienkę! W ogóle marzę o tym, żeby móc kupić sobie coś naprawdę ładnego jako że już wieki nie bylam na porządnych zakupach. Wiecznie sobie odmawiałam tłumacząc, że kupię to później, jak już schudnę. A kończyło się to tak, że nie chudłam i kupowałam w sumie byle co, żeby tylko pasowało rozmiarowo.
A tak a propos zmiany żywieniowej mentalności: od kilku już tygodni wypiekam własny chleb na własnym zakwasie i muszę wam powiedzieć, że taki chleb to coś wspaniałego. Robię razowiec, bardzo ciemny, z przewagą mąki żytniej z pełnego przemiału [z samej żytniej niestety mi nie wychodzi], oraz tzw. codzienny w dwóch wariantach: ciemniejszy i jaśniejszy. Rewelacja! Jeśli tylko ktoś dysponuje jakimś wolnym czasem, to serdecznie polecam samodzielne wypiekanie chleba. Taki chleb ma masę witamin, jest długo świeży, no i przede wszystkim wiadomo co ma w środku ;)!
Back on track!
Poprzedni tydzień lekko mnie podłamał. Waga stanęła, ja zaczęłam mieć nieodpartą chęć na pożarcie tony słodkości i tłustości... Ten tydzień więc jako wynikową poprzedniego spisałam na straty. Szybko się jednak opanowałam i dzisiaj niespodzianka! Kolejne 1,2kg zniknęło!
To prawda, że cały proces utraty wagi zachodzi w głowie! Dlatego dziewczyny i chłopaki: odpędźcie złe myśli, nastawcie się pozytywnie i nie dajcie się temu strasznemu pakmanowi, który kusi, żeby zajrzeć do lodówki po jakąś nieregulaminową przekąskę! Nie poddawajcie się nawet wtedy, kiedy waga uparcie pokazuje, że stoicie w miejscu. To minie!
Moja motywacja wpływa nie tylko na mnie, ale i na narzeczonego. Od kiedy jestem na diecie i on przestawił się na zdrowe jedzonko i z zadowoleniem zauważa, że brzuszek robi mu się coraz bardziej płaski, żołądek nie dokucza, a jemu łatwiej rano wstawać. On jest i tak szczupły, ale nocne podjadanie sprawiało, że znajomi czasem podśmiewali się z jego "czwartego miesiąca". Teraz jesteśmy na dobrej drodze i chyba najgłupszą rzeczą byłby powrót do poprzedniego stylu żywienia i stylu życia ogółem, gdzie brak miejsca na ruch.
A na zewnątrz pięknie słoneczko świeci, a ja zamiast ciasteczek pożeram tę cudowną słoneczno-wiosenną energię i cieszę się z kolejnego sukcesu.
Można?? MOŻNA!!! :D
Zwycięstwo silnej woli nad pakmanem
Pisałam wczoraj, że dopadła mnie chandra i chciałam rzucić wszystko w pierony, najeść się jakiegoś "konkretnego" papusiu i mieć wszystko w głębokim poważaniu. Tak się nie stało!
Jakimś cudem przezwyciężyłam pakmana, czyli chęć pożarcia wszystkiego, co się do tego celu nadaje. Ja po prostu nie miałabym siły, żeby zaczynać od nowa i od nowa i od nowa i tak ad mortem defecatam...
Dzisiaj pytam siebie jak ja w ogóle mogłam dopuścić do tego, że wyglądam jak wyglądam i ważę ile ważę. Te miesiące ciągłego pałaszowania, smakowania bez umiaru... brrrr. Tak właściwie w całym swoim dorosłym życiu to chuda byłam tylko dwa razy i to krótko: po rozstaniu z chłopakiem, a później przez pracę w oświacie, która wykończyła mnie do tego stopnia, że wyglądałam jak patyk. Ale były to naprawdę epizodziki w porównianiu z resztą mojego życia. Choć podobno tej mojej górnej wagi nie było po mnie w ogóle widać. Ludzie patrzą na mnie dziwnie i z niedowierzaniem, kiedy mówię im, że ważyłam prawie 82kg. Ale przecież otyłość ma różne oblicza. Ja widocznie byłam strasznie nabita.
Tak łatwo było sobie jeść i nie przejmować się niczym, pocieszać się, że "eeeee, nie jest tak źle jeszcze" stojąc rano przed lustrem z wciągniętym do granic możliwości brzuchem. Teraz łatwo nie jest, ale muszę walczyć. Teraz jest wręcz tragicznie, ale tak sobie czytam te wszystkie pamiętniki w chwilach największego zwątpienia i jakoś się to wszystko układa. Ktoś kto tego nie przeżył, albo nie przeżywa, na pewno nas nie zrozumie....
Jak w prosty sposób zepsuć cały miesiąc starań.
Zbliżam się nieuchronnie do załamania. Samopoczucie psychiczne: zgroza. Samopoczucie fizyczne: jeszcze gorzej.
W sobotę byliśmy w pubie piwnym i świętowaliśmy dzień Św. Patryka i chyba ten wypad tak mnie rozstroił, że do dziś nie mogę się pozbierać. Wlałam w siebie 3 piwa na kolację, wypaliłam papierosa, choć już od lat nie palę i humor miałam przedni. Cóż z tego skoro od niedzieli przeżywam "kryzys dnia wczorajszego". Co gorsza: mam pakmana. Pakmanem nazywam stan, w którym dopada mnie wilczy apetyt i spałaszowałbym całą lodówkę. Już nie wiem co mam robić :(.
Obawiam się, że może to być też spowodowane zjadaniem stresu. Znów się w firmie kiepsko dzieje i znów będzie goła pensja, a za 3 tygodnie Wielkanoc :/. Na razie się trzymam, ale co będzie jeśli nie dam rady? Cały miesiąc odchudzania pójdzie na marne, a ja znów będę przeżywać głęboką depresję, ograniczać wychodzenie z domu i robić różne inne dziwne uniki. W dodatku wczorajsze cotygodniowe ważenie nie pokazało żadnego progresu. Waga stoi i to równiutko w miejscu, gdzie zatrzymała się tydzień temu.
Mogę tylko powiedzieć: chlip, chlip, ratunku, pomocy.... :(
Zastój...
Stało się najbardziej niechciane: waga stanęła. Cały tydzień na marne... Nie ma nic bardziej demotywującego niż takie sytuacje.
Czy ktoś ma jakieś sposoby na zwalczanie takiego impasu? Wiem, że organizm tak robi jak czuje się zagrożony, że damy mu zbyt mało kalorii przez kolejny okres czasu i sobie to odkłada. Ale może ja coś robie źle?
Do tej pory trzymałam się swojej diety 1300kcal i waga spadała. Od piątku dodatkowo biegam, a raczej marszobiegam (wcześniej były ćwiczenia w domu po około 40 minut rano i wieczorem, z których całkowicie nie zrezygnowałam), ale bezduszne urządzenie i tak nie pokazało nic optymistycznego. Ważę dokładnie tyle samo co tydzień temu.
Do tego za oknem zrobiło się szaro... I jak tu pozytywnie patrzeć na nadchodzący tydzień?