Informacje podstawowe
Płeć | Kobieta |
Wiek | 38 lat |
Miejscowość | Kraków |
Wzrost | 165 cm |
Masa ciała | 73.70 kg |
Cel | 65.00 kg |
BMI | 27.07 |
Stan cywilny | W związku partnerskim |
Wykształcenie | Wyższe |
Aktywność zawodowa | Praca biurowa |
Dzieci | Nie |
Opis użytkownika
Lubię dobrą muzykę, niebanalne filmy i książki, od których trudno się oderwać. Kiedyś grałam na poważnie w tenisa stołowego i chyba nieźle mi szło, później była lekkoatletyka, wszystko to raczej z pasji niż przymusu. Nie trzeba chyba wspominać, że nie musiałam martwić się wtedy o figurę. Dzisiaj jestem absolwentką jednej z lepszych uczelni w kraju, mam dobrą pracę, ale niestety 8 godzin dziennie przed komputerem, mało ruchu i odreagowywanie każdego stresu chipsami, batonikami i innymi smakołykami zrobiło swoje. 3 lata tycia i 20kg przybyło. Na początku nie przeszkadzało mi to tak bardzo, ale niedawno mojemu chłopakowi znudziło się bycie tylko chłopakiem i... poprosił mnie o rękę! Wtedy zrozumiałam, że jeśli nie chcę być wielorybem w ślubnej sukni muszę wreszcie coś zrobić. Tak zaczęła się moja walka z nadwagą, z której nawet nie zdawałam sobie sprawy, a która nie tylko niszczyła podstępnie moją figurę, ale też stawy, serce, wątrobę, a przede wszytkim pewność siebie i wiare w to, że jeszcze kiedyś mogę spojrzeć w lustro i podobać się sobie.
Sukcesy i porażki w odchudzaniu
Jako dziecko byłam totalnym niejadkiem i do 5 klasy podstawówki byłam wręcz przeraźliwie chuda. Moje tycie zaczęło się od lata kiedy pierwszy raz pojawiły się u mnie objawy alergii. Nafaszerowana lekami antyalergicznymi żarłam na potęgę. Później, w gimnazjum, bycie grubym oznaczało wytykanie palcami, więc wystarczyło, że troche bardziej zaangażowałam się w sport i waga wróciła do normy. Liceum okazało się totalną porażką pod względem "towarzyskim". Zamknięta w sobie wśród bandy indywidualistów zaczęłam pocieszać się jedzeniem. I tak było do pierwszego roku studiów. Rozstanie z chłopakiem zmotywowało mnie do zmiany nawyków żywieniowych, co w praktyce oznaczało papierochy na śniadanie i hardkorowe MŻ, czytaj: jadłam naprawde niewiele, bo i niewiele mi przez gardło przechodziło. Schudłam do wagi 50kg, która o dziwo utrzymywała się dość długo.
Kiedy jednak skończyło się życie studenckie, zaczęła się praca i zarabianie przyzwoitych pieniedzy, waga zaczęła wracać. Rodzicom - nauczycielom nigdy się nie przelewało, więc słodycze i inne smakołyki były od święta. Kiedy więc zaczęłam zarabiać na siebie stwierdzilam, że stać mnie na to, na co kiedyś nie mogłam sobie pozwolić. I tak wpadlam w spiralę gigantycznego efektu jojo.
Od tamtej pory praktycznie tylko tyłam. Co jakiś czas próbowałam diet, tych bardziej lub mniej cud, ale szybko się zniechęcałam. Nie mogłam sobie wyobrazić życia bez czekolady, chipsów, schabiku, słoninki, makaronów etc. Dzisiaj myślę, że problem głównie leżał w mojej psychice. Zabijałam czas, nerwy i niepowodzenia jedzeniem. Brak ruchu spowodowany niechęcią wychodzenia z domu [bo kiedy czlowiek pracuje zdalnie, to i wychodzić się oduczy] wcale nie polepszał mojej sytuacji. Ratowałam się w tym czasie i herbatami czerwonymi i zielonymi. Ratowałam się i specyfikami reklamowanymi w "magicznym pudle". Ratowałam się czym popadło, ale zwsze kończyło się to tak samo: po 2 tygodniach dawałam za wygraną. A waga wciąż rosła.
Na początku 2012 roku waga pokazała 80kg i groziła mi otyłość I stopnia. Uzmysłowiłam sobie, że nie moge już tak dalej żyć. Już nawet nie chodziło o to, że mój narzeczony może w końcu przestać mówić, że podobam mu się taka jaka jestem. Chodziło o moje zdrowie. Kolana nie mogły już nosić takiego ciężaru, więc zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Migreny męczyły mnie już kilka razy w tygodniu. Czułam się wiecznie senna i zmęczona mimo że spałam po 8-9h dziennie. Ciągłe w podłym humorze, ciągle zła na wszystko i na wszystkich, nieświadoma tego, że tak naprawde problem tkwi we mnie. Musiałam podjąć jakąś decyzję. Decyzję, która zmieniłaby moje życie.
28 lutego 2012 roku obiecałam sobie, że nie mogę się więcej oszukiwać. Musiałam zebrać wszystkie swoje siły i zdjąć z oczu te przydymione okulary, które ukazywały mi mój jakże zafałszowany obraz pt. "Przecież jeszcze nie jest tak źle, zjedz batonik!". Musiałam wreszcie zobaczyć siebie taką jaką byłam w rzeczywistości, obejrzeć siebie krytycznym okiem i podjąć walkę o to, aby mój obraz przestał być wreszcie kiepską podróbką Rubensa, a stał się wreszcie dziełem sztuki.
29 lutego 2012 roku rozpoczęłam dietę i zaordynowałam sobie terapię ruchową. Ćwiczę w domu rano i wieczorem po minimum 40 minut, a po południu wychodzę z psem na długi spacer, który odbywamy szybkim marszem. Zwracam uwagę na to co jem i ile jem. Wzrosła moja świadomość na temat zdrowego odżywiania. Weszło mi to w krew do tego stopnia, że nawet wypiekam sama chleb na własnoręcznie wyhodowanym zakwasie z mąki z wiejskiego młyna :). Mimo że mam czasem chwile zwątpienia, trzymam się i jestem zmotywowana. Czuje się naładowana energią, czuję się lekko, zniknęły wzdęcia, ociężąłość po posiłkach, czarne myśli. Obym tylko nie straciła tej siły, bo nie dam chyba rady zaczynać tego wszystkiego od nowa chyba już setny raz....