Nie mam pretensji do wszechświata, bo przyczyną tego był/było/była:
- brak regularnego ruchu
- brak pohamowania w jedzeniu słodyczy (nawet 2000 kcl dziennie samych słodyczy)
- siedząca praca (od 3,5 roku jestem na zdalnej, jak ją zaczynałam ważyłam 75 kg)
- zero chęci do życia i aktywności (związane z epizodem depresyjnym)
- brak radości z czegokolwiek
- regulowanie emocji poprzez słodycze, sen, łzy
Nie powiem, że mój stosunek do jedzenia i sportu był zdrowy kiedy ważyłam około 60 kg, bo nie był. Wtedy też miałam wyrzuty sumienia kiedy zjadałam za dużo słodyczy itp., ale czerpałam więcej radości z życia: spotkania towarzyskie, dobry związek (nikt mnie oceniał, nie opieprzał za głupoty itp.), sport rekreacyjny typu rower. Mogę powiedzieć, że małżeństwo i zmiana kraju źle na mnie wpłynęły, ale to tylko jakieś 20% przyczyn mojego tycia, które trwa około 5 lat. Mam najbardziej żal do siebie, że nie potrafiłam tego zatrzymać i nie chcę się tłumaczyć, że zajadałam się wieczorami słodyczami, bo mąż zły i życie złe. Zajadałam się, bo to ja nie potrafiłam ogarnąć tego co dzieje się wokół mnie, było dla mnie wszystkiego za dużo i nie potrafiłam temu sprostać. Niestety należę do osób, które przejmują się każdą złośliwą uwagą itp., ale chyba najgorsze we mnie jest to, że nie reaguję! Ktoś mnie zarzuca nowymi obowiązkami - ja siedzę cicho, ktoś przekracza moją granicę sarkazmem - ja siedzę cicho. Wszystko idzie “do środka”, złość na tę osobę i na siebie samą, bo nie zareagowałam. W ogóle nie radziłam sobie z emocjami, zajadałam je, wypłakiwałam, przesypiałam itp. Ale wiecie co? Ja nie wiem czy ja wrócę kiedykolwiek do tych 62 kg…nie wiem czy to możliwe, nie wiem czy chcę…nie wiem czy chcę wyjść z tej skorupy, którą jest teraz dla mnie ten tłuszcz. To jakby moja zbroja. I wreszcie: nie wiem czy potrafię zrezygnować z regulatora moich emocji, czyli słodyczy…