Jęczy taki i marudzi, że nic nie robię, a miałam chudnąć.
Mówię, że trochę mnie ubyło, on na to, że super.
Wieczorem robi kolacje i pod nos talerz podtyka z jedzeniem mało dietetycznym.
Nie rozumie, że ja nie mogę, bo ja chudnę!
Obraża się, bo "tak się starałem".
Dla dobra pożycia małżeńskiego zmuszona byłam zjeść co nagotował. Potem wyrzuty sumienia, ale widzę radość w oczach Tuczyciela, że dobre jedzenie zrobił.
Czy Oni nie potrafią zrozumieć,że z jedzeniem to jak u alkoholika z piciem? Ja albo trzymam się planu albo sobie folguje i wtedy płynę na całego.
Mój Tuczyciel je co chce i ile chce a jest smukły,nie dociera, że mi tak nie wolno. Nie potrafię przemówić do rozumu, bo co to jest jedna kanapka, jeden talerz więcej...
A może się przestraszył tych sukienek, które mi obiecał i które kupić będzie musiał, więc woli bym była nadal otyta jak bałwan w śnieżną zimę.
Poza tym czym mnie Tuczyciel opchał, plan wykonałam co na weekend miałam narzucony. Nie powinnam przytyć, ale żal mi tego kilograma mniej, którego nie stracę pewnie przez te dokarmianie, by się Jaśnie Tuczyciel nie obraził i do łóżka mnie wpuścił.
Kolejny tydzień w dążeniu do piękna rozpoczął się średnio, oby w czwartek waga łaskawa była, bo jak nie, to ja się na Tuczyciela obrażę i do łóżka nie wpuszczę, albo właśnie wpuszczę, by kalorie które we mnie wmusił zgubić.
A jak Wam idzie?
Macie swoich Tuczycieli?