Jak mnie wnerwia ten poprzedni post :/ Taka naiwna radość podlana hektolitrami optymizmu :/
Który to już dzień diety? 51. Według prostej matematyki i założeń portalowych powinno mnie być o 6,5 kg mniej. No i co???? Ja się pytam: GDZIE TE WYNIKI?!
Pasek postępu mówi sam za siebie. Jutro stanę na wadze i już teraz wiem, że będę miała nastrój adekwatny do zbliżającego się święta.
A czy się obżeram? NIE. Czy małe grzeszki kulinarne ciężko odpracowuję? TAK. Czy jem regularnie? TAK.
No i co z tego?
Zatrzymuję wodę w organizmie niby? Że to niby hormony? A gó**o!
A porpos g... - od kilku dni nie byłam w toalecie. Stop i koniec. Jakby mi moje ciało robiło na złość :/ Jakby chciało, żebym znowu złapała doła widząc te cholerne liczby na wyświetlaczu.
I do tego wszystkiego nie dostanę premii, bo byłam w lipcu tydzień na L4. I ch*j. Dobrze przynajmniej, że udało mi się wyrwać do wypłaty dwa dni nadgodzin, bo niektórzy nie mieli tego szczęścia - polityka cięcia kosztów pracy wymaga wybierania nadgodzin. Ufff.
A może nie powinnam tyle myśleć o tej przeklętej wadze, co? Może dobrze by było skupić się na innych aspektach mojego bujnego (
) życia?
Mogłabym na ten przykład opisać moje lęki (heh, to wręcz panika
) przed przymierzaniem sukni ślubnych. Aż mnie skręca na samą myśl o łażeniu po salonach i tłumaczeniu mamie i sprzedawczyniom dlaczego moja suknia nie może kosztować więcej niż 1000 pln-ów. Nie wspomnę już nawet o tym, że mam w tej kreacji wyglądać zjawiskowo, olśniewająco, zniewalająco, seksownie, niewinnie, młodo, cudnie i perfekcyjnie jak rasowa modelka. Nawet przy moim haniebnym wzroście i nadmiarze centymetrów w strategiczny miejscach (i bynajmniej nie jest to biust - ten obecnie przypomina wielkością piersiątka 12-latki na początku dojrzewania). No, ale nie miało być o odchudzaniu, nieprawdaż?
Ehhh...to silniejsze ode mnie póki co
Ale trening czyni mistrza, jak powiadali starożytni górale