Dzień, hm, siódmy.
No cóż, podsumowując te kilka dni - dwa kroki w przód, jeden w tył.
Na wadze pół kilo do góry. Czemu? nie wiem.
Dostałam dziś dietę z Vitalii. Niezgodna z moimi oczekiwaniami. Zupełnie! Myślałam że eliminując mleko z diety eliminuję jego przetwory. Ale się pomyliłam.
Ale za to wczoraj biegłam już 7 minut. To niezły postęp jak na sześć dni. Jedyny problem to taki że nienawidzę biegania. Nuda i poruta. Niestety to jedyny sport, który ma te niezaprzeczalne zalety że wymaga ZERO nakładów i można go uprawiać w dowolnej wolnej chwili (czytaj: gdy się nadarzy opiekun do śpiącego dziecka).
Jak i w życiu odkrywam moc nastawienia i słabość konieczności:
"muszę" jest wrogiem "mogę"
To żadna eureka, ale doświadczone do głębi jednak wzrusza. Pokonywanie własnych ograniczeń, wyimaginowanych w większości, to taka wycieczka krajoznawcza wgłąb siebie. Ciekawe, o ile spogląda się na to bez zbędnych emocji. Gdy rozumujesz "muszę", zakładasz, że będzie to kosztowało więcej niż byś chciał. Zakłądasz z góry, że będzie to wysiłek. Gdy tylko ostatkiem sił ledwo dobiegasz do końca okrążenia, które "musisz" skończyć, okazuje się że "możesz" biec dalej: i biegniesz. Zupełnie, kurde, jak w życiu!
body {
background: #FFF;
}
Dzień ... drugi
Wczoraj zaliczyłam pierwszy prawdziwy wysiłek fizyczny od 14 miesięcy.
... 3 (!!!) minuty truchtu!
Potem jeszcze podwójna powtórka, ale ogółem - kompletna porażka. Śmiech, śmiech histeryczny mnie pusty ogarnia na myśl o tym "czymś".
Dziś powtórzyłam mój wczorajszy "wyczyn". Pomimo zakwasów i strasznego bólu głowy.
Popłakałam się.
Ja, hm, ja, ja, ja: zawsze miałam o sobie wysokie mniemanie w kwestii kondycji fizycznej. Jeżdżę konno, chodzę po górach, spływam kajakiem, pływam, jeżdżę na nartach, łyżwach, gram w tenisa, bla bla bla. Wszystko w czasie przeszłym. było, minęło. Stać mnie na trzy minuty truchtu w tempie leniwego marszu.
Rany, pomocy!
Czytam tu w pamiętnikach: po 45 minut różnych cudów, stepperów, rowerków, innych takich. Jak się nie zniechęcić? To była tylko ciąża, nie choroba. Leżąca, ale przecież to nie atrofia mięśni, tylko ciąża. Nie mogę uwierzyć.
Jeśli przetrwam to załamanie i nie zniechęcę się już na początku, to dociągnę do sukcesu. Ale nie chce mi się o tym nawet myśleć: jutro znowu wyjść i znieść koszmarny ból łydek już po połowie okrążenia. Nie mówiąc o zakwasach, ale to pikuś w porównaniu z tym bólem.
Wytrzymać.
Wytarłam nos i oczy. Nie mogą mnie domownicy oglądać w tym stanie. Dzieci się wystraszą
Młodszy, pianista, złamał palec.
Starszy rozbił nos.
Maleństwo od wczoraj nerwowe.
Mąż gdzieś w Polsce.
Ale będzie lepiej.
body {
background: #FFF;
}
Decyzja
Wczoraj zdecydowałam: to chyba już.
Mam mało czasu, 19 kwietnia chrzest Malutkiej, nie chcę kupować ciuchów na tę okazję a w stare nie włażę, wniosek: kochana, zrzuć trochę, to się w coś może wciśniesz. Głupio by tak w Kościele w dresach, kurczę...
No więc pierwszy raz od porodu byłam na dwóch kółkach. Kilka kilometrów, drobiazg. Zaczęłam jak zwykle, w tempie. Potem jakby coś nie było nasmarowane, czy co? Ale ja twardo, do przodu, cisnę, cisnę.
Ciężko. To wiatr, na pewno wiatr, tak, z całą pewnością wieje prosto w twarz! To na pewno wiatr. Staram się, kręcę, pot na plecach, pot w obfitym dekolcie, na bujnych pośladkach pot, ale prę, a co, twarda jestem. Szybkość maleje, powrót trwa dwa razy tyle co w tamtą stronę. Mąż troskliwie ogląda się czy jeszcze dycham. Ano dycham. Tylko dlaczego tu jest tak pod górkę? I ten wiatr, i coś z łańcuchem, nie idzie do przodu, i jakoś uda bolą, ale to i wiatr i ta pochylnia. Nigdy jej tu nie widziałam. Ale na pewno jest pod górkę... Na pewno.
Taaa.
Niedziela. Dzień kobiet, więc zebraliśmy się na wyjście obiadowe, żebym nie gotowała w taaakie święto. Chłopcy zażyczyli deserek. Nie, chłopaki, my nie możemy, Malutka zmęczona, jedziemy do domu. No to zażyczyli w domu racuszki z jabłkami. Drożdże, ciasto, myk, myk, smażenie. Zapach wyłazi aż na klatkę. Leżą potem takie bezwstydne, rumiane, na półmisku, posypane cukrem pudrem, pachną, przemawiają, uśmiechają się do mnie. Przy Ranczu nie wytrzymałam i se pofolgowałam. Nie będą mi tu leżeć, patrzeć, łypać smakowitym oczkiem, placuchy jedne. A co!
Dziś rano na wadze: 60.
W WYNIKU FRUSTRACJI ZAMÓWIŁAM DIETĘ.
Dziękuję za wsparcie w komentarzach, dziewczyny, wam już coś spadło, śledzę waszą drogę. I spróbuję ponaśladować.
body {
background: #FFF;
}
Zaczynam?
A może zacznę dopiero za kilka dni? Chcę to przespać. Przygotować sobie w głowie czego od siebie oczekuję, jak będę radzić sobie z kusicielami, różnymi słodkopysznymi i kolorowokalorycznymi widokami na talerzach rodziny... jak uniknąć ślinotoków na zapach solidnie usmażonego na smalczyku schaboszczaka teściowej. Co powiedzieć jak zaprosi do stołu? Zrozumie? Zrozumie, dziwactwa, oj, dziwactwa! Czego ty nie wymyślasz, dziewczyno, po co, źle nie wyglądasz, no, w końcu jesteś matka trójki dzieci, dziecko, toż się wykończysz.... no i kopytka, na talerz, pachną, kuszą, leżą tam, gorące, smakowite, odsmażone świeżutkie, a budyń na deserek już czeka w miseczkach, do herbatki szarlotka w spiżarce, zaraz wyciągnę, chłopcom zabierz, wczoraj robiłam...
AAAAAAAAAAA!!! ratunkuuuuuu... tonę... ratunkuu u u u. U. No. To będzie tak mniej więcej.
A co z obiadami? Dla rodziny? im też dietka? No, może małżonkowi nie zaszkodzi, w końcu obiecywał pomoc, też parę kilo mógłby zrzucić, kochanie, zapomnij o deserku, mniej kartofelków, może marcheweczkę, właśnie obrałam?
A synowie, starszy, mamo, co mogę zjeść? - spokojnie, rozbierz się, plecak zabierz z przedpokoju, a co, obiadu nie jadłeś? Jadłem, jadłem, no to co mogę zjeść, szybko, głodny jestem, otwiera lodówkę, pół kilo serka białego, pół słoika miodu, na przystawkę, potem obiadek, drugi, bo trzeci wejdzie wieczorem, przed kolacją.... jemu wolno! A wolno, wolno, kurczę, 175 wzrostu, 55 wagi, jeden żylasty mięsień, fontanna energii, dojrzewanie. Ha!
A mały? Mamo, zjedz moje warzywa, ja chcę samo mięso, co dziś na kolację? Sałatka? Fuj, wejzmę parówkę! Poproszę jajko na twardo. Mogę trzecią bułkę z dżemem? Kupcie dziś Nutellę, proszę.... mogę kupić Monte? Sok! Sok! nie ma soku? Kakauko ukochane, dużo, które to dziś? Kochanie, do kotleta kakao, no daj spokój, jeszcze o tej godzinie?
No i maleństwo, doskonałe alibi dla tej odrobinki więcej niż potrzeba: przecież karmię! nie mogę się głodzić, ha, no, w każdym razie nie zaszkodzi jeszcze kanapka. Sałatka? Chętnie, pół miski? Czemu nie cała, to nie tuczy...
Tak się właśnie NIE CHUDNIE. Zwłaszcza jak komu dobrze w życiu. Więc, podświadomie, rozumek krzyczy, po co to zmieniać? Kochają mnie i taką. No więc?
No i to właśnie zamierzam zmienić.
Do roboty!
A od kiedy, to powiem sobie jutro.
body {
background: #FFF;
}