29 października 2015
We wtorek minął tydzień, od kiedy zamieszkałam w nowym domu i szczerze powiedziawszy dziwnie się czuję. Towarzyszą mi jakieś niezrozumiałe huśtawki nastrojów. Mam wątpliwości, czy aby na pewno ten dom był mi potrzebny? Przecież przez blisko 20 lat mieszkałam w przestronnym, dużym dwupoziomowym mieszkaniu w najpiękniejszej dzielnicy miasta. Wszystko wokół było zadbane i czyściutkie. Do centrum rzut beretem. Sklepy, zakłady usługowe, szkoły, przedszkole, hala sportowa - wszystko to na wyciągnięcie ręki. Przyjazne sąsiedztwo, w otoczeniu którego czułam się jak w rodzinie.
Pomysł na budowę domu długo rodził się w głowie mojego męża. Przez kilka lat przekonywał mnie do zmian. W końcu uległam. Rozpoczęliśmy naszą rodzinną inwestycję. Zamierzaliśmy po zakończeniu budowy sprzedać mieszkanie, ale kupiec trafił się dużo wcześniej. Wielkie mieszkanie rzadko znajduje nabywcę, wiec bez zastanowienia sfinansowaliśmy transakcję i wynajęliśmy maleńkie mieszkanko w ścisłym centrum miasta. Początkowo ciężko było, miałam wrażenie, że zadeptamy się nawzajem. Uciekałam w pracę, do mieszkania wracałam późno, by jak najkrócej w nim przebywać. Opuszczając ten grajdołek po ponad roku było mi szczerze żal.
A teraz? Mam przestrzeń, ciszę i spokój. Towarzystwo ludzi zamieniłam na towarzystwo zwierząt, wygodne chodniki na kałuże błota, miejski zgiełk na urokliwą i spokojną wieś. Wydawało się, że bardzo tego chcę, że po trudach pracy znajdę swój azyl do wypoczynku. Czy tak się stało?
Próbuję tłumaczyć sobie, że po wielu miesiącach ciężkiej pracy i kłopotach z pseudo majstrami jestem po prostu zmęczona i nie potrafię cieszyć się nowym życiem, że każda zmiana potrzebuje czasu, by przywyknąć do nowej rzeczywistości. Dom wciąż wymaga ogromu pracy. Od wczoraj nowo wynajęta ekipa montażystów demontuje i na powrót montuje drzwi wewnętrzne. Nie muszę pisać, co się dzieje w każdym pomieszczeniu. Końca robót nie widać, a ja w tym wszystkim dostaję świra. Jurek jak zawsze staje na wysokości zadania. Pociesza i mówi, że już niedługo będziemy się z tego śmiać. Przypomina mi sytuację, kiedy przygotowywaliśmy nasze pierwsze mieszkanie, jak bardzo marzyliśmy, by w końcu zasiąść wieczorkiem na kanapie i tak zwyczajnie pogadać o niczym. Ten dzień nadszedł szybciej, niż się spodziewaliśmy i teraz będzie tak samo. Ech...
Może pomyślicie, że przewróciło mi się w głowie, że nie wiem czego chcę? Przepraszam, że wylewam do Was swoje żale, ale już dawno nie czułam się tak przygnębiona. Jeszcze parę dni temu miałam energię do działania, cieszyłam się najdrobniejszą pierdołką, a dzisiaj nie mam siły. Dobrze, że dzieciaki przyjechały do nas na cały weekend. Dom wypełnił się ludźmi, a ja przez chwilę byłam szczęśliwa, że tyle się dzieje. Moja natura barana sprawia, że dużo od siebie wymagam, spalam się w pracy, a gdy czuję zmęczenie marzę, by na chwilę uciec od tego wszystkiego. Czasami uciekam, ale już po 2-3 dniach tęsknię za wariactwem. Teraz uciekłam na zawsze i to mnie przeraża, bo nie ma powrotu.
Słoneczko świeci za oknem, piękny jesienny dzień. Może łaskawa jesień przyniesie odrobinę dobrej energii, bardzo jej teraz potrzebuję.