Wiedźma, biegaczka, mykofilka, górska szwenda i fotomaniaczka.
Lekko trącona rydwanem czasu choć wciąż piękna (coraz bardziej od środka).
Uzależniona od lasu.
Miał być rower, było bieganie. Nic nie poradzę, że ciągnie wilka do lasu 😁 Większość treningu zrobiłam interwałowo na bieżni stadionowej, ale do parku też potruchtałam i zrobiłam kilka zdjęć przy okazji. Oto moje chaszczyska:
Przetrząsnęłam cały las i fotograficznie nic ciekawego. Grzybów brak. Zebrałam tylko trochę ziół do herbaty na zimno. Będzie na jutro. Myślę że chyba czas zebrać wiosenne zielsko do suszenia na zimę. Póki jest jasnota i kurdybanek. Ale dziś miałam lenia. Może się zmobilizuję w przyszły weekend?
Dziś pierwszy dzień miesiąca więc pomiary. Od 1 kwietnia troszkę centymetrów ubyło: talia -3 cm, udo i biodra po -1cm, brzuch -4 cm. Nieźle.
Dziś miałam dylemat: cały dzień w pidżamie czy jednak wyjść, żeby gdzieś pójść? 😁 Wygrało to drugie, a nawet trzecie. Pierwszy raz od dawna udało się zrobić porządny trening. Prawie jak za starych dobrych czasów... 10,5 km w nogach. Interwały 350/150. Tylko kiedyś to było 350 metrów szczerego sprintu na 150 metrów truchtu. Dziś to po prostu truchtanie na marsz. Ale dziś było naprawdę dobrze. Spokojnie, rzetelnie, mocno ale bez uczucia, że "zaraz krówa umrę". Bosko! Jest mała nadzieja...
Mój miejski stadion jest w pobliżu starego parku i rzeki, a gdy się ściemnia nad płytą rozpoczynają polowanie nietoperze. Kocham je i te cudne dźwięki, które wydają. Dziś też polowały. Co za klimat! To jeden z powodów, dla których pokochałam moje wieczorne bieganie. Toja, Królowa Nocy 😁
Dieta ketogeniczna to u mnie wyjście ostateczne...wszystko inne zawiodło.
Wiele lat temu odkryłam bieganie i wtedy moja waga (w górnych granicach normy) zaczęła szybko spadać. Zajarałam się! I sportem i wegetariańskim zrzucaniem sadełka. Biegałam coraz więcej i jadłam coraz mniej. Ostatnie cyferki, które widziałam na wadze kręciły się wokół 50 kg ale chudłam dalej, po prostu przestałam się ważyć. Co z oczu to z serca... Biegałam po 10/15 km jedząc poniżej 1000 kcal.
Skończyło się trudno gojącymi się kontuzjami i głodówkami na przemian z kompulsywnym obżeraniem się. Banał, prawda?
Nie trafiłam nigdy na terapię. Radziłam sobie sama, jak umiałam. Bieganie samoistnie się ograniczyło bo ciało odmówiło współpracy. Waga najpierw na dłuższy czas zatrzymała się w okolicach 63 kg, ale potem już tylko rosła. I żadne ograniczenia michy nie dawały już efektu. Nie chudłam więc z tej bezsilnosci wracały epizody ED. I było tylko gorzej i gorzej. Nie sprawdziłam tego (chyba ze strachu), ale podejrzewam się o insulinooporność.
Jakoś na początku roku trafiłam przez przypadek na filmiki Braci Rodzeń. I na tę ich stukniętą sektę ludzi, którzy "pięknie żyją". Ja też zachciałam żyć piękniej.
Mam stare dobre doświadczenia z niskimi węglami bo już kiedyś przez kilka tygodni próbowałam tej diety i zaczęłam całkiem całkiem panować nad wagą i apetytem. Niestety, wtedy odcięło mi siły by biegać, a to nie wchodziło w grę i zrezygnowałam...
Teraz doedukowalam się solidnie i 8 marca br zaczęłam keto. Od razu, bez wstępów, z grubej rury. Z czasów ED mam zakodowane w głowie tabele wartości odżywczych więc łatwo wdrożyłam zasady. Wystartowałam z wagą ok 67 kg. Na pasku przyjęłam 66,3 kg bo to ostatnie stabilne wskazanie, jakie widziałam przed kompulsem przypadającym na kilka dni przed startem w keto.
Póki co zachowuję zasady MOBR i to działa. Nie chodzę głodna, dobrze śpię, mam dużo energii, waga powolutku spada.
Jedzenie dziś lekkie, po wczorajszym winie straciłam apetyt 😁 Miałam przygotowaną na śniadanie porcję serniczka, ale Nieślubny był szybszy przy lodówce 🤪 On też na keto od dwóch tygodni.
I pasta z wędzonego tofu, suszonych pomidorów i słonecznika na sałacie z ogórkiem i feta:
Wreszcie troszkę cieplej, no przynajmniej nie ma wiatru. Zaliczyłam więc troszkę ruchu.
Były czasy gdy biegałam dużo, szybko, bardzo intensywnie. Zawody, treningi, przekraczanie kolejnych własnych ograniczeń. Kontuzje. Ambicje nie zawsze zdrowe. Zaburzenia odżywiania w związku z tym... ech... stare dzieje.
Od pewnego czasu próbuję zrywami wracać do biegania, ale straciłam serce do tego. Owszem, wciąż lubię się zmęczyć. Wybieram jednak rower, łażenie po górach, leśne kąpiele. Z biegania zostały mi marszobiegi, które przynoszą jakieś miłe wspomnienia. I okey. To jest naprawdę okey. Wystarczy.
Dziś pyknęłam ponad 10 km marszobiegu. Na keto bardzo szybko tętno skacze mi w kosmos więc te interwały biegu są krótsze niż marszu. Może kiedyś się to zmieni, kto wie. Na razie staram się nie biegać na wysokim tętnie. Szkoda serca i żal się zalewać kortyzolem. To nie pomaga ogarniać ani emocji ani wagi.
I jedzonko:
a na obiadek pieczarki zapiekane (serio, są tam pod serem 😁)
i jeszcze mój drugi futrzasty żebrak czyli MaszRybę? zwana również Toyą vel Toyotą
Oba moje sierściuchy to bezdomniaki przygarnięte z fundacji. Grzmoty Łobuziaki 😁
Byłam na zakupach w KFD bo chciałam kupić frużelinę. Pan sprzedawacz zaproponował duże opakowanie ze sporym rabatem, zamiast małego które wzięłam z półki. Hmmmm, czy ja wyglądam jakbym jadła dżem na kilogramy? OMG 🤔😁
Pada deszcz i siedzenie na tyłku z przymusu. A gdzieś bym poszła, coś bym zrobiła...
Dzisiejsze jedzonko sponsoruje kolor czerwony:
sushi na śniadanie
i botwinka ze słodką śmietanką, kulką mozarelli i kotlecikiem wieprzowym (na dnie miseczki, przysięgam!)
Odkąd owsiankę zamieniłam na rybę, najszczęśliwszy jest mój śniadaniowy towarzysz czyli Torrro, Tor, Tornado, Tornister bo zawsze coś dobrego mu się z talerza przytrafi 😁