Podchodzę do życia z dużym dystansem i spokojem. Z ogromną łagodnością patrzę na siebie i swoje ciało. Robię to co dla mnie dobre. Powoli i bez napięcia. Krok po kroku.
A reszta świata niech się pier*i :)
Dziś zrozumiałam straszną rzecz, a mianowicie skąd się bierze moja motywacja. Otóż moja motywacja, a właściwie powinnam powiedzieć, mój drive, bierze się z rywalizacji. O❗
Ale rywalizacja musi być wartościowa, zaciekła i o wszystko. I oczywiście z godnym przeciwnikiem. I nie działa na mnie żadne "bla bla" na temat pokonywania samego siebie i porównywania się ze sobą z wczoraj, czy aby duch już jest silniejszy, a ciało lżejsze. Tylko inni ludzie i konkretne poprzeczki do osiągnięcia, aby pokazać, że ja to przecież wymiatam. A komu pokazać, jak nikt się nie ściga❓
Idę ćwiczyć kondycję, bo czas maratony zacząć biegać 😃
Nawet muszę przyznać, że smaczna ta dieta. Od mojej ostatniej próby z Vitalią trzy lata temu, kiedy byłam już sfrustrowana tym serwisem, sporo się zmieniło.
Kiedyś wyglądało to u mnie tak, że gdy dostawałam plan diety na tydzień, to nawet po wymianie posiłków wiedziałam, że kilka, czasem nawet kilkanaście potraw będzie niejadalnych. Czasem były źle przeliczone proporcje i ciasto na naleśniki lub kluski było dokładnie odwrotne niż miało być, czasem połączenia smakowe były z kosmosu, albo przyprawy na chybił trafił, a jak dostawałam nowy posiłek, i nie bardzo miałam na co wymienić, to w zanadrzu miałam kanapkę z serem, bo była spora szansa, że mi nie wyjdzie, przy moich zdolnościach kulinarnych.
Teraz jestem po pierwszym tygodniu i jest efekt wow. Prawie wszystko było mega proste i super szybkie do zrobienia. Niewiele musiałam wymieniać, bardziej ze względów czyszczenia lodówki, albo zachcianek, niż z powodu niejadalności lub niewykonywalności potraw. I naprawdę jest smacznie - aż sama się dziwię. I tak "swojsko" po diecie z Lewandowską.
Dla uwagi zdjęcie pieczonych jabłek, które dziś były na podwieczorek :)
W ramach dochodzenia o własnych siłach i z możliwie niewielkim uszczerbkiem na zdrowiu swoim i innych do wagi idealnej - a to już za 11 miesięcy! :) - nakupiłam herbat wspomagających. Wiadomo, trzeba wyciągnąć całą amunicję i przyłożyć od razu. Więc oprócz diety i ćwiczeń postawiłam na wspomagacze. W tym wypadku na dwa zestawy herbat - jestem zabezpieczona na najbliższe dwa miesiące chyba.
Na pierwszy ogień idzie Intensywne Oczyszczanie Organizmu, zestaw złożony z pięciu woreczków, w których to znajdują się yerba, jakaś mieszanka z aloesem, ale pachnie bosko, pu-erh, mieszanka z senesem i lapacho. Oraz oczywiście instrukcja co, kiedy i jak pić.
Drugi zestaw do wyszczuplania czeka, aż pierwszy się skończy. A trochę to potrwa.
Patrzę na tę moją małą, domową herbaciarnię i zastanawiam się, czy nie racjonalniej było kupić tabletki wspomagające metabolizm. Mniej roboty, mniej miejsca zajmują, jedna rano, jedna wieczorem i luzik. Ale nie byłoby tej zabawy :-)
Także ten - jakby nowy rok się zaczął czy coś... Ja tam nie wiem, bo oprócz wzmożonej eksploatacji materiałów wybuchowych to nic nie spostrzegłam. Ale zerkam na datę na telefonie komórkowym i faktycznie, pokazuje 2021. No cóż...
Zazwyczaj nie biorę wysokiego C z okazji zmiany cyferki, ani noworocznej, ani urodzinowej. Ale w sumie, nawet mimo to, czemu by nie porobić planów jakiś w miarę sensownych i umiarkowanie ambitnych na następne miesiące? Jest sporo miejsca na improvement w moim życiu, i chwała na wysokości za to, bo przynajmniej nie jest nudno. Więc jak wszyscy to ja też wybrałam sobie cele - całe dwa - na ten rok.
Mój pierwszy cel to zostać ikoną stylu. Brzmi tak bosko, że każda komórka tłuszczowa w moim ciele dostała wypieków. Zdarzyło mi się czytać, że przy oznaczaniu celów trzeba nadać im seksowne nazwy, żeby poddać umysł i ciało radosnym wibracjom. No to w tym wypadku, bycie "ikoną stylu" karmi mojego wewnętrznego narcyza kawiorem i belgijską czekoladą.
Naturalnie cel musi być szczegółowo rozpisany, skonkretyzowany, odatowany i rozłożony na małe kroczki, bo inaczej to ja jestem bez szans wobec mojego najsilniejszego wroga, władającego umiejętnością zaklinania umysłów, zaklęciem paraliżu i miksturą wstydu - jej wysokością Prokrastynacją. Także oczywiście istnieje już karteczka z rozpiską co w wyglądzie mogę i powinnam poprawić, wzór do naśladowania z Instagrama (to dowcip oczywiście), oraz lista specjalistów do pomocy i ich cenniki.
No i oczywiście kontynuacja diety. A że Lewandowska mi się trochę znudziła, to powróciłam na Vitalię po trzech latach i wykupiłam miesięczny abonament. Już widzę, że sporo się zmieniło. Właśnie jestem po dietowym śniadaniu, na które kuchnia serwowała omlet z bananem. Hmmm... Spora zmiana smaków po DietByAnn. Tylko miesiąc na razie - zobaczymy czy zaiskrzy między nami.
Ale nawet jak nie zaiskrzy, to dzięki Vitalii zrobiłam odkrycie miesiąca (już 2 stycznia) i mam solidnego kandydata na przebój półrocza - Frisco. Wiadomo, że jestem leniem, to nawet nie ma co ukrywać, bo bez sensu. Poza tym pracuję po 12 godzin czasem, więc common, cywilizacja i postęp technologiczny muszą mi ułatwiać życie - roboci odkurzacz, ekipa do sprzątania, inteligentna lodówka (nie to, ze korzystam z tych rzeczy, ale tak chciałam dla poprawy humoru sobie napisać) :).
Niemniej raz, czasem dwa razy w miesiącu przedsiębierzemy z partnerem wyprawę do dużego marketu, pokroju jakiegoś Auchan, i kupujemy miesięczny zapas wody i soków oraz inne mąki, pomidory w puszkach, whisky i papiery toaletowe. Ogólnie miesięczny zapas wszystkiego poza warzywem i pieczywem. Dojazd, szukanie miejsca parkingowego, przeciskanie się przez ludzi między półkami, kolejki do kas, powrót i wtaszczanie zakupów na ósme piętro (minimum to trzydzieści sześć soków, trzy sztangi wody i dwa opakowania papieru toaletowego) to nie jest najprzyjemniejsza rzecz, jaką można robić z facetem w sobotni poranek :P
Dlatego też ochoczo i bez wyrzutów korzystałam z opcji dowozu zakupów do domu. I tak zadowolona jak z Frisco, to jeszcze nie byłam. Nie dość że dostawa następnego dnia, w niedzielę, o 7:30 rano, to jeszcze szybko, sprawnie i dokładnie. Żadnych opóźnień, żadnych zastępczych produktów, bo akurat się skończyło, a było, jak zamawiałam, ale nie ma, jak dowożą, więc będzie inne, wszystko zapakowane, wniesione, pięć minut i po "zakupach". Gdyby nie Covid to bym chyba pana dostawcę wyściskała. Ja wiem, że odkąd Fenicjanie wynaleźli pieniądze można łatwiej wyrażać swoją wdzięczność, ale akurat z gotówki to miałam 50 groszy w portfelu. Zresztą gdzież, ach gdzież ja bym się spodziewała tak zacnej obsługi w tym kraju. Raczej nastawiłam się na telefon, że się spóźnią, tak z 5 godzin na przykład, albo że to w ogóle był błąd systemu i w niedzielę nie dowożą, no chyba, że zatańczę macarenę i sypnę więcej złotych monet. Nic z tych rzeczy, więc muszę to z siebie wyrzucić - jestem zachwycona.
A ja mogę teraz czas przeznaczony na zakupy w sobotnie poranki spożytkować bardziej romantycznie.
Dziś do mojego domu przybył i w nim na stałe zamieszkał... zegarek z budzikiem. Uwaga, najważniejszy feature tegoż budzika - nie ma funkcji drzemki. :-)
Ja wiem, że ludzie zazwyczaj chwalą się, gdy nabędą coś finansowo szarpiącego, np. mieszkanie albo samochód. Albo gdy przytulą za pieniądze jakiś wypaśny, nowoczesny, designerski i najlepiej limitowany, albo 5 minut po premierze gadżet, typu nowy IPhone, albo konsola do gier, co za nią trzeba fortunę zapłacić, a potem na nią trzeba dwa tygodnie czekać. Natomiast u mnie zegarek. I ten zegarek za 30 zł z Allegro ma wagę i znaczenie dużo większe niż jego wartość materialna. Otóż dzięki niemu z mojej sypialni wylatuje telefon komórkowy. A telefon komórkowy ma budzik, a budzik ma funkcję drzemki. Myślę, że wszystkie leniuchy poranne wiedzą jak ogromnym zagrożeniem o 5:30 rano jest przycisk Drzemka na telefonie. Wciskasz raz i przepadasz na kolejną godzinę.
Wszystko dla budowania dobrych nawyków, zgodnie z przykazaniami Mel Robbins (to ta od reguły "jeszcze pięć sekund"), Hala Elroda (to ten od fenomenalnych poranków) i Marka Mansona (ten jest znany z subtelnego mówienia "F*ck"). Bo jak głoszą wszem i wobec wszelacy guru produktywności, przedsiębiorczości, obecności, wydajności, kreatywności i bogacenia się - nawyk jest najważniejszy. Dobry nawyk uczyni cię dojnym i bogatym. Zły nawyk z pewnością zniszczy ci życie.
Generalnie uwielbiam czytać poradniki na temat: jak ulepszyć swoje życie. To jest jak czytanie baśni, bajki, albo powieści fantastycznej, gdzie wystarczy pomedytować z rana i zapisać w punktach plan na dzień i już. I wszystko się zmieni, świat się zmieni, życie twoje się zmieni, nareszcie wyjdzie słońce i leprechauny będą zapieprzać po tęczach w lewo i w prawo. Ale jest kilka osób, coachów czy trenerów, którym ufam i których słucham. I jeden z nich powiedział: "Znajdź na siebie haka". Hmmmm....
Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że mój stosunek do zwlekania, ociągania się, planowania i nierobienia oraz niedowożenia spraw do końca jest wielce przyjazny. Nie mam żadnych problemów ze zwlekaniem, ociąganiem się, nierobieniem i niedowożeniem. To świat się mnie czepia, szef marudzi, że "za co ja ci płacę" i ukochany sugeruje, że kolejny raz to on nie będzie za mnie odkurzał. O boniu, o boniu. Kurz gdzie leżał, tam niech leży, mnie też wolne się należy. Kłopot tylko taki, że ludzie wokół mnie to jakieś sukcesy odnoszą, rodziny zakładają, firmy, domy kupują, na wakacje jeżdżą. Nikt nie jara się oglądaniem Netflixa cały weekend i przechodzeniem Wiedźmina po raz czwarty (ja zaś uważam, że to tradycja, a tradycję trzeba pielęgnować). A nic tak nie boli jak sukcesy innych ludzi.
Więc w ramach samoprzedsiębiorczości, założenia firmy, dbania o formę, dawania przykładu społeczeństwu, jak być prawdziwie zajebistym, postanowiłam znaleźć na siebie "haka". I ten budzik to właśnie mój misjonarz dobrego nawyku. Przybył, aby położyć kres porannym drzemeczkom przez godzinę (do 6:30) oraz gierkom komórkowym i Fejsbuczkom zanim nawet postawię stopę na podłodze (do 7:00). Teraz będzie dzyń dzyń i wstawanko.
No to kolejne #mamyto. To chyba zostanie mój ulubiony hashtag w tym roku.
Ale nie, że coś schudłam więcej, czy jakiś kamień milowy sylwetkowy osiągnęłam. W tych rejonach to zastój zupełny. Osoba biega codziennie (lub co drugi dzień, ale wtedy zaś dłużej), trenuje siłowo, pilnuje wody, pilnuje słodyczy (żeby nikt nie zwinął), nawet je zdrowe śniadania, medytuje, pisze dziennik, czyta książki i hoduje pająki w łazience (Stefan pozdrawia), ale wszystko to nijak się przekłada na spadki wagi czy centymetrów w obwodach. Więc osoba ma na pomiary totalnie wywalone i biega, bo ją ludzkość wk*rwia, czy jakoś tak. 😊
Także sukcesów spektakularnych, fajerwerków, wybuchów niekontrolowanej radości i szalonych zakupów na promocji ubrań w mniejszym rozmiarze na razie nie ma. Ale spoko, doczekam się.
Ale inne sprawy zaczynają nabierać tempa w dobrym kierunku. Oto krótka historia początku nowego życia.
W poniedziałek musiałam wziąć wolny dzień w korpopracy, bo bym się nie skupiła na niczym. Nerwy mnie zżerały cały dzień, stres, panika, na zmianę z chęcią ucieczki w dalekie regiony, zmiany nazwiska i udawania, że mnie nie ma. A wydarzenie miało miejsce dopiero od 15:00 godziny czasu lokalnego we Wrocławiu, więc cały dzień można było ze mną pierdolca dostać. Ukochany mój to sobie poszedł na długi spacer, i zakupy zrobić, i telekonferencję z niewidzialną audiencją odbyć. Ale ja od siebie uciec nie mogłam. W poniedziałek, o 15:00, wygłosiłam, po raz pierwszy w życiu, dziewiczy, nie w pełni wykluty pitch mojej pierwszej w życiu, dziewiczej, nie w pełni wyklutej firmy. Mój pierwszy w życiu biznes. Ja wiem, że stara już jestem, ale takich rzeczy to ja jeszcze nie robiłam. 😊 A w poniedziałek zrobiłam. I nawet poszło dobrze.
Dzień przygotowań do tego pitcha - oglądałam tutoriale YouTubowe, LinkedIn mi podrzucił szkolenie, jak pitchować swoją markę (i dał mi dostęp na 24h za darmo - taki dobry LinkedIn), czytałam blogi i oczywiście, mój super ekstra pitchaście doświadczony partner wysłuchał i skomentował to jedno wystąpienie jakieś kilkadziesiąt razy. Próba nauczenia się na pamięć (metoda pałacu pamięci działa! też byłam w szoku). Jeszcze z kilkanaście prób. Notatki pierwsze, notatki zrewidowane, notatki na czysto, punkty z notatek, punkty do punktów, które najgorzej umiałam, kolejna rewizja, kolejne poprawki i kolejne kilkanaście prób. Tak, trochę mnie przegięło, ale aż tak mi zależało.
No i skutki.
Skutki są takie, że w piątek trzynastego otrzymałam maila z informacją, iż zakwalifikowałam się do programu mentoringowego i inkubacyjnego Biznes w Kobiecych Rękach 2020, w ramach którego do końca maja przyszłego roku mam zostać dumnie nazwaną CEO mojej własnej firmy. Pod moim nazwiskiem. Z pełną odpowiedzialnością. Koniec ciepłego pierdzidołka na kontrakcie z dużą firmą, która mi wypłaca marną pensję co miesiąc i każe się cieszyć. Koniec narzekania, że organizacja firmy ch*jowa, że zespoły się rozlatują, że produkt niedowieziony, a stuff sfrustrowany i niedouczony. Teraz wszystko na moich barkach.
Wyzwanie Fundacji Kobieta Niezależna na październik zaliczone. Kilometry przesznięto-przebiegłe zgodnie z zasadami, książka przeczytana, wszystkie wpisy zrobione
Gdy we wrześniu dowiedziałam się o starcie nowej edycji wyzwania byłam mocno sceptyczna. Jeden, że to cały rok, dwa, że codziennie (lub co drugi dzień), a przecież ja kondycji nie mam, trzy, że dużo rzeczy poza bieganiem ogarniać trzeba, cztery, że czas zajmuje, pięć, że już przecież robię inne rzeczy, sześć, że po co mi to, siedem, że krowa się cieli.
Ale, że lubię Rowińską oraz lubię wyzwania, to kiełkowało to tak z tyłu głowy i kiełkowało, drążyło i pulchniało, aż wyżarło sobie drogę.
Dziś w ogóle nie wyobrażam sobie, że to wyzwanie mogłoby być krótsze, lub mniej wymagające. Wtedy byłoby bez sensu.
Wczoraj o 2⃣2⃣:3⃣0⃣ zachciało mi się popcornu. Partner przytaknął, bo puściliśmy sobie filmik z okazji piątkowego spokojnego wieczoru, więc coś by człowiek chrupnął. Wrzucił na ząb. Napchał by sobie coś chrupkiego, lekkiego, tłustego i solonego do pyszczka.
Zatem przetaszczyłam moje 31,5 kilograma tłuszczu z salonu do kuchni za moim partnerem. On gotuje lepiej niż ja, nawet popcorn. Patrzyłam jak wlewa zacną ilość masła klarowanego na patelnię i nakłada pokrywkę. Gdy tłuszcz się nagrzewał weszliśmy w dysputę, czy wrzucić całą pozostałość paczki do rzeczonej patelni, czy tylko pół. Wtedy jeszcze próbowaliśmy się oszukiwać, że "tylko trochę popcornu nikomu nie zaszkodziło". I tak było wiadomo, że wrzucimy wszystko i będziemy chrupać jak prosiaczki. Po co to się oszukiwać i szukać usprawiedliwień?
A tłuszcz się nagrzewał.
Kolejne kilka sekund pamiętam jak przez mgłę. Wiem, że mój chłopak stał obok patelni, że w prawej ręce trzymał paczkę z kukurydzą, lewą sięgnął po pokrywkę. Następnie widziałam tylko zsuwającą się po białej kuchence czarną patelnię i powoli odpadającą od niej pokrywkę. Uskoczyłam szybko i zwinnie niczym łania w kąt kuchni. Dobra, co ja będę ściemniać, jakby sarny były tak szybkie i zwinne jak ja, to gatunek by już dawno wyginął. Ale zrobiłam co mogłam, bo pamiętam tylko blackout i potem palące masło na mojej lewej nodze i przedramieniu. Wszystko co nie wylało się na podłogę, wylało się na mnie. Podratowały mnie trochę spodnie, ale przedramienia nie ratowało już nic. Ech...
Poparzenia pierwszego stopnia. Piekło jak diabli. Nie pomagały zimna woda, ani zimne powietrze, ani super specjalistyczna maść na oparzenia, którą mieliśmy w domowej apteczce (tak tak, to nie nasz pierwszy raz bycia fajtłapami :)). W ciągu kolejnych godzin, do czwartej nad ranem, kiedy ból i pieczenie trochę ustąpiło, przeklęłam wszystkie bóstwa tego świata, mój wybór partnera życiowego i moje życie w całości.
Dziś już nie boli, choć wygląda lekko nieatrakcyjnie. Za to mogłam w końcu spokojnie odespać noc. Tylko squasha diabli wzięli :( Ogólnie jest totalny luzik, zastanawiam się czy po obiedzie na kolację nie pójść na małą przebieżkę. Mam karę za żarcie po nocy :D
Dziś jest ten dzień. Zrobiłam uspokajającą herbatę. Zapaliłam świeczkę. Puściłam spokojne dźwięki.
Dziś otworzyłam kopertę, w której znajdowały się moje pomiary (waga, tłuszcz, mięśnie) z lipca i września. Wyciągnęłam dwa wydruki z Tanity oraz dołożyłam trzeci, który dostałam dziś.
Wyników nie podam, ale zanotuję tutaj fakt, że nie jestem zadowolona. Spadek oczywiście jest, ale... Nie są to wartości, które spodziewałam się zobaczyć.
Idę popaść w smutek i melancholię, bo tylko dziś mam na to czas i przestrzeń. Od jutra działam ze zdwojoną siłą!
No nie było czasu wcześniej. Przecież to wiadomo, że jak skończę pracę (zdalną!) o 15:30 to najwcześniej uda mi się wyjść marszować o 23:00 :-D Nie rozumiem, czemu tu się dziwić.
Tak czy owak marszo-trening zrobić trzeba, więc wzułam buty, termoodzienie, czapkę i bufa, i ruszyłam w noc, w deszczu przemarszować te dwa kilometry, które codziennie muszę zrobić. I tak bym nie zasnęła, jakbym tego nie zrobiła. A potem ciepły prysznic, bo zimno i mokro, i cieplutki kocyk z książeczką.
Weekend upodlenia słodyczowego i fast-foodowego mam już za sobą. W poniedziałek czułam się jak balon nadmuchany przez balonowego sadystę - do granic rozciągnięcia. Wczoraj wpadł na deserek ostatni kawałek ciasta, które wyszło pyszne - opatrzność czuwała nad moją mąką i jajami :). No i nareszcie mogę skręcić w ścieżkę na Bezsłodyczowo.
Od dziś, kolejne 31 dni bez cukru, a jako zwieńczenie i nagroda Festiwal Czekolady (OMG! OMG! OMG!). Tym razem od razu ustalam co będzie "potem", bo jak nie to "potem" daję się wrobić w samopieczenie ciasta. W tym sezonie, na grande finale będę jak księżniczka własnoręcznie robić nic, natomiast nawpieprzam się czekolady na festiwalu, że mnie będą wyturlywać stamtąd. Plan B, z okazji Covid, to goferki na pełnym wypasie, ze wszystkim, co z nich nie spadnie. I to takie przynajmniej ze dwa :)
Szybki update: 💥 Powrót po weekendowej rozpuście do niezawodnej Diet by Ann 💥 Nawodnienie godne - minimum 2 litry dziennie 💥 Treningi z Pawłem (swingi z kettlami - hell yeah!) 💥 Codzienne marsze - minimum 2 kilometry 💥 Sobotnie squash meczyki