Ostatnio byłam tu w połowie marca. Córka marnotrawna przybywa. Taka przygaszona i zawstydzona przybywa, bo cięższa niż odchodziła. Nie chcę się w żaden sposób usprawiedliwiać, czy coś. Po prostu się spasłam. Już mówię, jak to było.
Wszystko zaczęło się od świąt wielkanocnych. Zrobiłam wtedy coś głupiego, może nie coś tragicznego, czy coś po czym musiałabym się wyprowadzić, ale coś głupiego, z czym bardzo ciężko mi się żyło. I może przez to, a może nawet nie przez to, wpadłam w totalny dół. Czułam się strasznie, mój entuzjazm i chęć do życia gdzieś odeszły. Zaczęłam czuć się jak totalne gówno. Czułam się nijaka. Dni przelatywały przez palce, nie miałam jakiegoś celu. W święta i tuż przed nimi lekko przybrałam na wadze (no i mogłabym sobie powiedzieć - no i co, zdarza się, w bożonarodzeniowe też przytyłam i jakoś żyłam). Ale to mnie tak zdołowało! No bo zaraz wiosna, a ja przytyłam! Dołowało mnie to na tyle, że przestałam uczęszczać na uczelnię. Zabrzmi to okropnie głupio, ale wstydziłam się, że ktoś zauważy, że mnie przybyło (chociaż były to raptem 4kg, które ja widziałam po sobie, ale nikt inny wcale nie musiał). No ale po jakimś czasie humor wrócił do normy, mnie udało się schudnąć, ale znowu zrobiłam coś głupiego, znowu dół, jeszcze te studia i znowu bach, 82 kg witają! Później wyjazd z pracy, kilka dni jedzenia w cały świat, kilka dni balowania - fakt, wróciłam z wagą niższą, ale gdy zaczęłam jeść normalnie, waga wzrosła. A później to już poszło. Moja "depresja" pogłębiała się z dnia na dzień, podobnie jak niechęć do ćwiczeń i gotowania zdrowych posiłków. Kilka nieudanych randek, kilka udanych, ale za chwilę okazywało się (no bo jakże to inaczej), że facet kogoś ma, więc ja zaczęłam tęsknić za byłym i tak w kółko. Dół, dół, dół. Od wiosny do lata bardzo często płakałam. Rzadkością były dni, kiedy miałam dobry humor, co u mnie jest naprawdę niespotykane.
Do tego praca. Im dłużej pracowałam w miejscu w którym pracuję, tym więcej rzeczy zaczęłam zauważać. Bo jak zaczynałam ,to wydawało mi się to być cudownym miejscem. Nie wszystko było tak kolorowe, jak wydawało mi się na początku. A kiedy mnie doceniono i przeniesiono w inne miejsce, żebym mogła zajmować się odpowiedzialniejszymi rzeczami, wielu pracowników (tych szeregowych, jak ja) diametralnie zmieniło do mnie stosunek. Tak jak zawsze chodziłam do pracy z uśmiechem na ustach, tak dni kiedy szłam tam z bólem brzucha było coraz więcej. Babki zaczęły komentować to jak się ubieram, co mam na biurku. Jak szłam na fajkę, to słyszałam, że ktoś komuś powiedział, że ja nic nie robię, tylko palę, a jak miałam dzień, że tej pracy było ciut więcej, to jedna baba powiedziała do mnie, że "ty to już taka jesteś, że nabierzesz na siebie tych papierów, żebyś potem latała i gadała, jaka to ty jesteś biedna". Słuchajcie, tak mnie tym wnerwiła, bo ja nigdy odkąd tam pracuję na nic, ale to na nic nie narzekałam! Jedynie komu cokolwiek mówiłam, to mamie i to po pracy, na zasadzie "Dzisiaj miałam zły dzień". I nawet powiedziałam jej, chociaż ja nie zawsze umiem siebie samej bronić, że przepraszam bardzo, ale nigdy nie powiedziałam nikomu tutaj, że jestem biedna, bo się taka nie czuję. Ja nie mówię, że wszyscy są nieżyczliwi, bo to dosłownie pojedyncze osoby, takie wiecie, babki, które są tam od 30 lat, jedna nagaduje na drugą a z tą drugą na trzecią. Ale ta konfrontacja moich wyobrażeń na temat tej pracy z rzeczywistością mnie po prostu załamała. Chcesz się wykazać - źle, bo inni wychodzą źle na twoim tle. Gadasz z tym i z tym, to już jesteś skreślona, bo ta i ta go nie lubi, bo 15 lat temu to on jej zrobił to i to. Ja wiem, że tak jest w każdej pracy, są dni lepsze i gorsze, ale wiecie, jak człowiek przekonuje się o tym na własnej skórze, to czasem boli.
Moja mama bardzo się o mnie martwiła, a ja cały czas miałam nadzieję, że to moje podłamanie jest chwilowe. Później znowu wakacje, znowu - a to jedzenie w cały świat, a to jakaś impreza. W pracy więcej obowiązków, przez co wracałam do domu i ostatnią rzeczą o jakiej myślałam był rower. Poza tym, co jest głupie, czułam się ze sobą tak źle, że (uwierzcie mi) nie chciałam, żeby ktokolwiek mnie widział. A już najgorsze, co mnie mogło spotkać, to wyjazd na szkolenie, gdzie karmili nas wybornie, a morski klimat sprzyjał sączeniu piwa wieczorami na plaży. Później dwutygodniowy urlop i przyszło wrócić mi do pracy.
Sama widziałam po sobie, że przytyłam, a same wiecie, że to już jest ogromna kara. Ale jakby tego mało, kilka osób w pracy mi to powiedziało. Dowiedziałam się też, że podczas mojej nieobecności mówiono o tym, że ooo, przytyło jej się. I wiecie co, niby normalna sprawa, no dobra, widać po mnie, więc inni też to zauważają. Poza tym, no kurczę, to nie jest koniec świata, są przecież ludzie, którzy przez całe życie mają 5 w tą i 5 w tą i żyją i mają to gdzieś, nawet jak ktoś coś mówi. Ale może też, że było to w takim momencie, gdy naprawdę byłam w dołku, to taka sytuacja urosła w moich oczach do rangi ogromnego upokorzenia. Tak samo jak koleżanka, która dostała umowę i przyniosła dla nas ciasto. Dostałyśmy wszystkie po kawałku, ale jedna babka podeszła do mnie mówiąc "no ja nie wiem, czy to jest dla ciebie wskazane". I może nie miała nic złego na myśli, może pomyślała, że ja sobie nie zdaję sprawy, że przytyłam, to mi powie, ale pomyślałam sobie, no kurna! Wszystkie jedzą, wszystkim czegoś do urody brakuje, żadna nie wygląda jak modelka, a tylko ja mam nie jeść?!
Lato się skończyło, największy winowajca - czyli imprezy - również. Jakoś nie udała mi się ani ta wiosna, ani lato. Ten rok w ogóle jest jakiś byle jaki. Zupełnie nie wiem dlaczego. Naprawdę! W 2015 rozpieprzyło się moje narzeczeństwo, musiałam się przeprowadzić, pracowałam za marne pieniądze, a na dodatek sama nie wiedziałam, co zrobię, gdy skończy mi się staż, ale miałam w sobie i tak masę entuzjazmu wiedząc, że będzie dobrze. Poszłam nawet na studia zaoczne, nie będąc pewną, czy będę sobie je w stanie opłacić. Ale byłam szczęśliwa. W tym roku już nie umiałam. Każda drobnostka narastała do wielkości dużego problemu. Zaczęłam się przejmować rzeczami, którymi ktoś inny nawet nie zawracałby sobie głowy. Tak jak jeszcze niedawno nie przeszkadzało mi to, że nie mam faceta, tak w pewnym momencie cholernie mi tego brakowało. Możecie się ze mnie śmiać, ale miewałam takie wieczory, że płakałam w poduszkę, bo będę starą panną... Teraz mnie to śmieszy, ale wtedy to był dla mnie dramat! :D No bo mówię Wam, co kolejny facet, to lepszy. Na tym szkoleniu nad morzem poznałam fantastycznego chłopaka, ale jak przyszło co do czego, to okazał się być po prostu idiotą. Jeszcze wcześniej był inny, okazało się, że ma narzeczoną i był bardzo zdziwiony, że nie chcę się z nim spotykać.
Miesiąc temu, po urlopie, postanowiłam wrócić na dietę. Ale niestety, jakieś domówki, jakieś wypady i niweczę to, co uzyskałam więc bilans zerowy. Na wadze 87-88 kg. Czyli od mojej najniższej wagi z połowy grudnia jest.. o cholera, 12 kg więcej.
Postanowiłam też zapisać się na siłownię. I słuchajcie, to jest hit... Poszłam najpierw kupić spodnie dresowe, bo te które mam, są nie dość, że zniszczone, to mają jeszcze bardzo szerokie nogawki na dole, co ani nie wygląda dobrze, ani przy ćwiczeniach nie jest zbyt wygodne, bo to mi się wcinać może w sprzęt itd. No i kupiłam te spodnie, wyjęłam kasę z bankomatu na karnet i poszłam. Weszłam do budynku i... zobaczyłam jak jakiś mega przystojny trener zbiera materace. On na mnie popatrzył a ja... wyszłam. Wyszłam i poczułam w gardle taką gulę i brakowało mi tylko sekundy, żeby się nie rozryczeć. No i czy ja jestem normalna?
Dlatego właśnie postanowiłam tu wrócić. Było mi trochę wstyd, ale przecież to jest pamiętnik odchudzania. A odchudzanie to nie same dobre dni, to czasem też takie momenty, jaki ja mam teraz. Poczucie, że zawaliło się kawał swojej własnej pracy.
Moja "depresja" odeszła. Sytuacji ze studiami nadal nie wyprostowałam, ale wraz z nadchodzącą jesienią odzyskałam dobry humor. W pracy postanowiłam robić swoje i się nie przejmować ludźmi, którzy próbują mnie zdołować. Postanowiłam się nie uzewnętrzniać za bardzo. Neutralne tematy i to wszystko. Są ludzie, których lubię i wiem, że oni nie życzą mi źle, ale nauczyłam się na własnych błędach, że praca to jest praca. Że są znajomi i są znajomi z pracy. I można się razem pośmiać, pożartować. Ale żadnych osobistych spraw, przemyśleń. Bo potem wszystko obraca się przeciwko nam. I szkoda, że musiałam dojść do takich wniosków, szczególnie, że tym miejscem byłam zachwycona. Przestałam być, bo kiedy "góra" uznała, że warto dać mnie na lepsze stanowisko, tak inni szybko zaczęli podcinać mi skrzydła. Przeinaczać moje słowa. Mieszać mnie w jakieś chore akcje. Postanowiłam być obok, niech robią co chcą, ale ja wolę być obok i robić swoje. A co najbardziej przykre, wkręcono mnie w coś, kiedy byłam na urlopie. Bez mojej wiedzy. Kiedy nawet nie mogłam się na ten temat wypowiedziec. Ale cóż, jestem mądrzejsza w doświadczenia.
Facetami przestałam się przejmować, doszłam do wniosku, że jak przyjdzie odpowiedni moment, to na tego jedynego trafię. Zresztą w chwili obecnej nawet pasuje mi to całe singielstwo.
No i postanowiłam wziąć się w garść jeśli chodzi o dietę. Bo kto wie, może kolejnych kilka miesięcy i byłabym znacznie bliżej setki? 12 kg to dużo, ale nie ma aż tak wielkiej tragedii, żeby usiąść i płakać. Mieszczę się w ciuchy sprzed 12 kg, ale już nie czuję się komfortowo w nich tak jak wcześniej. Chociażby nie zakładam tych krótkich kiecek, bo bez czarnych grubych rajstop ani rusz, a nie będę latać w nich latem. Czas się wziąć do pracy, udowodniłam już samej sobie, że 12 kg nie stanowi dla mnie żadnego problemu, więc po prostu pora wejść na wysokie obroty. Cel pierwszy: osiągnąć wagę jaką miałam po świętach wielkanocnych. czyli 82 kg, bo chociaż wtedy to była dla mnie życiowa tragedia, to tak jak teraz patrzę na te zdjęcia to wyglądałam naprawdę dobrze. Ale tak to jest, że człowiek docenia to, co ma, jak tego już nie ma. No jest mi przykro, jest mi naprawdę przykro, że nie mogę Wam powiedzieć " Dziewczyny, nie było mnie tu kilka miesięcy, ale robiłam swoje i osiągnęłam cel". Po przecież do tego celu tak niewiele brakowało, cholera, raptem 11 kg. A zamiast tego, to się spasłam. No ale tego nie cofnę, a plus jest taki, że już wiem, że nie można sobie odpuszczać nigdy.
Ale już zaraz jesień. Uwielbiam jesień. I idealnie pasuje do momentu mojego życia, w którym się znalazłam. Potrzebuję teraz takiego wyciszenia, żeby mieć czas, by odrodzić się na nowo.