Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Dobranoc

kobieta, 33 lat,

172 cm, 91.60 kg więcej o mnie

Postanowienie noworoczne: Zrobię wszystko, by latem wyglądać i czuć się lepiej!

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Historia wagi

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

9 stycznia 2023 , Komentarze (15)


Dzisiaj rozpoczęłam wyzwanie "Wyzwanie 90 dni - początkująca" z Ewą Chodakowską.

Pierwszy trening za mną. Miałabym dzisiaj sporo wymówek - w nocy krótko spałam, mam @ i bolą mnie plecy, ale z wielką chęcią zaczęłam. Przed treningiem byłam pewna, że przez te plecy skończę po kilku minutach, ale okazało się, że ból rzadko mi przeszkadzał. Mam nawet wrażenie, że trochę ruchu dobrze mi zrobiło.

Podczas ćwiczeń uzmysłowiłam sobie, że za 90 dni - jeśli nie odpuszczę - mogę być w zupełnie innym, lepszym miejscu. Wyzwanie skończę w kwietniu. Cudownie byłoby przywitać wiosnę z myślą, że zrobiłam coś dobrego dla siebie i jest dużo lepiej. Będzie cieplej, a ja nie będę sobie wyrzucać, że znowu źle wykorzystałam czas i energię.

Co do samego treningu - oczywiście nie dałam rady zrobić zaplanowanej na dzień pierwszy całości.😁 No i zamiast trudniejszej wersji ćwiczeń robiłam te łatwiejsze, z początku treningu. Ale na to byłam przygotowana i tak zamierzam robić, wyżej dupy nie podskoczę, jak to mówią. Moja kondycja fizyczna woła o pomstę do nieba. Ale wiem, że to zmienię - skoro już w to weszłam, skoro tutaj wróciłam, skoro zaczęłam - wiem, że to zrobię i już. Tylko rozmyślać i analizować nie mogę za dużo. :)

Podsumowując:

- Skalpel 2 - 25 min

- rowerek stacjonarny 30 min

Cel na jutro: wdrożyć lepiej przemyślane posiłki.

___

Dzisiaj również 1 dzień z babką płesznik. Od dłuższego czasu męczą mnie długie zaparcia i mam nadzieję, że babka mi pomoże.

9 stycznia 2023 , Komentarze (5)

To jest wprost niewiarygodne! Od ostatniego wpisu minęły 2 lata, a..... nie zmieniło się nic.😌 W sensie wagowym, bo życiowo wydarzyło się dużo. Mieszkam w innym miejscu, pracuję w innym miejscu. Męża nadal brak, a i kogokolwiek aspirującego na ten tytuł również i to taka jedyna stała! :D😉

Od długiego czasu myślałam o powrocie na Vitalię, ale znów ten wstyd - wracam cięższa. Zastanawiałam się długo, czy otworzyć nowy pamiętnik, czy pisać tutaj. Za dużo analizowania! Na analizowaniu nigdy nie wychodzę dobrze, wyolbrzymiam sprawy zamiast po prostu coś zrobić. Dlaczego miałabym się wstydzić tutaj wrócić? Wracam, to wracam. 😉 A przyznaję, że darzę ten pamiętnik ogromnym sentymentem i czuję od niego bardzo dobrą energię.

Nie chcę tutaj robić rachunku sumienia z ostatnich dwóch lat, bo już nieraz przerabiałam to w głowie i mam ochotę po prostu pójść naprzód i nie babrać się w tym, co było - a z czego niekoniecznie jestem dumna. Nie chcę się znowu biczować i sobie dowalać. Bo faktów nie zmienię. Trzeba sobie wybaczyć. Lepiej siebie wesprzeć i po prostu zrobić pierwszy krok.

Ja już ten pierwszy krok zrobiłam. Od 2 stycznia jestem na diecie. Czuję ulgę, że przełamałam złą passę. Przez ostatni czas walczyłam ze sobą bardzo często. Powróciły jakieś stare demony przejadania się. Powróciło analizowanie, dlaczego to robię i targowanie się z samą sobą, czy dzisiaj się objeść i zacząć dietę jutro, czy może pociągnąć dobrze ten dzień. Powrócił strach, że idę prosto na moje stare 122 kg i wstyd, że ktoś mnie może zobaczyć. Im bardziej myślałam, tym więcej jadłam a samonakręcające się koło kręciło się jeszcze szybciej.

W skrócie - przez ostatnie 2 lata nie zadziało się praktycznie nic większego jeśli chodzi o odchudzanie. Stałam w miejscu. Nie dałam sobie takiej konkretnej szansy na to, żeby było lepiej. Co prawda jeździłam na rowerze, chodziłam na spacery, kilka razy ćwiczyłam przy Youtubie, w tygodniu z reguły byłam na diecie, ale... przychodził weekend i o! O ile jakoś przez te 2lata funkcjonowałam lepiej lub gorzej... to od października był jakiś dramat. Popuściłam pasa po całości. Chyba przez całe życie nie byłam i nie będę już tak wiele razy w McDonalds jak przez ostatnie 3 miesiące.🤔 Ile ja chipsów zjadłam w tym czasie... A ile pączków?! Wstyd nawet pisać - do tej pory nie dowierzam - ale od początku października, kiedy nagle puściły hamulce, z 95 kg przytyłam do... 108. 

To już za mną. Tak było. Nie jestem Obżarstwem. Nie chce sobie już dopieprzać. Chociaż prawdą jest, że nie było mi wesoło gdy weszłam na wagę i gdy później zobaczyłam zdjęcia, które zrobiłam sobie na poczet przyszłych porównań. Będę szczera - ja totalnie żałuję. I jestem na siebie zła. I zawiedziona sobą. Nie przez to nawet, że przytyłam po tym, jak kilka lat temu schudłam ogrom kilogramów. Ale te ostatnie 3 miesiące - to nie powinno się wydarzyć.

Kilka dni temu przeczytałam wszystkie wpisy w tym pamiętniku. Minęło tyle czasu... I serio, sama zmotywowałam się SOBĄ SAMĄ. Wtedy byłam w dużo trudniejszej sytuacji - byłam po rozstaniu, nie miałam kasy, otaczali mnie toksyczni ludzie, nie byłam asertywna, spotykałam samych dupków, sytuacja rodzinna była trudna, wszystko było takie niewiadome i chwilowe, ale dałam radę. A dzisiaj? Nie mam już tamtych problemów, mam naprawdę łatwe życie, a szukam wymówek i odkładam w nieskończoność to, co dla mnie dobre.

Sama przecież pisałam, że nie można liczyć na motywację i silną wolę, bo one są ulotne. Na początku po prostu czasem trzeba zmusić się do pierwszego kroku, a później idą kolejne. I nie można czekać na odpowiedni moment w życiu, bo on może nigdy nie nadejść. I parę lat później czekam nie wiadomo na co.

Pierwszy tydzień roku upłynął mi zdecydowanie OK - ogarnęłam się jedzeniowo, rozpoczęłam ćwiczenia (póki co rowerek stacjonarny) i nie dałam się McDonaldowi (FU*K, jak to dziadostwo potrafiło mnie szybko uzależnić od siebie).

Mentalnie było słabo - więcej było złości na samą siebie w tym czasie niż motywacji.

Ale mamy już drugi tydzień Nowego Roku i wraz z nim duuuużo lepsze nastawienie. Zapisałam się na wyzwanie 90-dniowe dla początkujących z Ewą Chodakowską na jej stronie. Ile zrobię - tyle zrobię. Pewnie na początku nie dam rady zrobić trudniejszych ćwiczeń, albo przejść przez cały trening, ale chcę zacząć.

Nadeszło Nowe. 💫 Działam. :)

Zamierzam się w pełni Sobą zaopiekować i pomogę Sobie jak tylko będę potrafiła.💚

I bardzo, bardzo cieszę się, że wróciłam do tego pamiętnika. Psychicznie bardzo mi z tym dobrze. :)

8 grudnia 2020 , Komentarze (17)

Długo mnie tutaj nie było. A raczej długo nie było mnie na tym pamiętniku. Ostatni wpis sierpień 2017! (pa) Powroty na Vitalię miałam, ale jakoś bałam się przyjść tutaj i przyznać się - na początku, że waga stoi, że brak motywacji by coś dalej z tym robić. Z perspektywy czasu uważam jednak, że to wcale nie było takie złe - ja po prostu utrzymywałam wagę!

Wraz z początkiem października 2017 r. rozpoczęłam zaocznie studia magisterskie. No i wiadomo - po tak długim czasie rozpoczynam coś nowego - inne miejsce, ludzie. Znowu się zawzięłam, znowu zaczęło mi zależeć, znowu schudłam parę kilo.

A później coś najzwyczajniej w świecie się zesrało. (loser)I wstydziłam się przyznać, że waga powraca.

Od wczoraj już wiem, że to niedoczynność tarczycy + Hashimoto. Ale wcześniej nie miałam pojęcia, co się dzieje. Dopiero po odebraniu wyników i wczorajszej wizycie u endokrynologa wszystko układa się w całość. I faktycznie teraz widzę to, co potwierdza wiele osób - problemy z tarczycą często uaktywniają się po przeżyciu sytuacji wywołującej stres. U mnie była to śmierć taty w marcu 2018 r. W tym samym czasie byłam w trakcie zmiany pracy - nie tyle branży, co udało mi się dostać wyżej - właśnie wtedy musiało się to wszystko z tarczycą rozpocząć.:?

Wagę utrzymywałam gdzieś do sierpnia 2018 r.. Miałam wtedy przez dłuższy czas problemy z zatrzymywaniem wody w organizmie niepołączone zupełnie z nabieraniem wody przed okresem. Wówczas byłam jak bańka, w nic się nie dopinałam, napompowane stopy nie dawały rady w balerinkach. Winę zgoniłam na upały.

Dodatkowo właśnie wtedy zaczęłam jakoś tak łatwo tyć. Powoli, ale regularnie waga szła w górę. Pomyślałam, że to wina zmiany trybu życia - wyrwałam się ze stresującej pracy i poszłam do nowej, gdzie jest fajna atmosfera - widocznie przestałam się stresować i waga wzrasta.Pomyślałam nawet, że to wina nowej piekarni, w której zaczęłam kupować pieczywo - pewnie coś dodają..(loser)

W grudniu 2018 r. postanowiłam jednak coś z tym zrobić. Puchnięcie cały czas dokuczało, poszłam do lekarza podejrzewając u siebie problemy z nerkami - z nimi wszystko było OK. Zlecił mi zrobienie m.in. TSH, które również wyszło OK. Usłyszałam, że jestem "zdrowa kobita" i stwierdziłam, że muszę przestać szukać wymówek i po prostu wziąć się za siebie. Ale wierzcie mi lub nie - wzięcie się za siebie nie pomagało. Waga potrafiła wskazać maksymalnie 2 kg mniej, po czym nie chciała ruszyć. Za to wszelkie wyskoki jedzeniowe były natychmiast zauważane przez wagę!

Sytuacja stała się nie do opanowania przeze mnie w tym roku. Bo o ile wcześniej moim największym problemem był fakt, że nie mogę schudnąć, a waga nie chce spadać, to od początku tego roku przestałam panować nad przybieraniem na wadze. Z jednej strony wiedziałam, że coś jest nie tak (w swoim życiu już było i tak, że dużo przytyłam i dużo schudłam, więc wiem jakie zachowania powodują jedno i drugie), a z drugiej strony wydawało mi się, że szukam wymówki, że widocznie jem więcej. Albo może rację mieli ci, którzy twierdzili, że wraz z wiekiem ciężej jest schudnąć?

Pamiętam, kiedy po dwóch tygodniach ścisłej diety z zapisywaniem tego, co zjadłam w Fitatu weszłam na wagę i zobaczyłam kilogram więcej. Poczułam totalną bezsilność. Jednocześnie miałam wrażenie, że oszukuję, że to jest niemożliwe i widocznie naprawdę robię coś źle. W dodatku różne głowy mówiły, że za szybko spodziewam się efektów, że dwa tygodnie to tak niewiele - OK, zgadzam się. Ale przy wadze 100 kg po dwóch tygodniach waga powinna chociaż drgnąć. W DÓŁ!

Duża waga i stany depresyjne (bo z moim humorem było chyba jeszcze gorzej niż z wagą - dawno nie miałam roku, w którym tak mało miałabym problemów, a tak dużo wylałam łez) zaprowadziły mnie na przełomie października i listopada do lekarza - tym razem innego wewnętrznego. Potraktowałam tę wizytę jako ostatnią deskę ratunku. W gabinecie nie siedziałam nawet 5 minut - kiedy mówiłam, że szybko tyję, a naprawdę tak dużo nie jem, słyszałam "Wydaje się pani". Kiedy mówiłam, że mam problem z zatrzymywaniem się wody, słyszałam, że również mi się  wydaje. Lekarz powiedział jedynie, że jedynym rozwiązaniem dla mnie jest to, żebym przestała jeść. I że jeżeli chcę sobie szukać chorób, to żebym poszła do endokrynologa, bo oni się bawią w takie rzeczy.

Popłakałam się w gabinecie i płakałam całą drogę do domu, bo dawno nikt tak mnie nie upokorzył. Poszłam po pomoc, prywatnie, chciałam jedynie skierowania gdziekolwiek, a jedyne, co tam dostałam to poczucie wstydu i całkowitej beznadziei. Stwierdziłam, że może on ma rację - że od dwóch lat oszukuję siebie samą. Mojej mamie jednak zależało, żebym poszła na badania, zrobiła je nawet na własną rękę i nie odpuszczała.

Dzisiaj jest mój pierwszy dzień z hormonami i suplementami - niedoczynność tarczycy + Hashimoto.

Z jednej strony czuję ogromną ulgę - dwa lata poszukiwań przyczyny moich problemów, okropnego nastroju, czarnych myśli, niezrozumiałego dla mnie tycia, zmęczenia tak wielkiego, że przyjeżdżając rano do pracy myślałam wyłącznie o tym, by iść spać.

Z drugiej jestem troszkę przerażona - nie byłam przygotowana na tę myśl, nic nie wiem o niedoczynności i Hashimoto, a w internecie jest ogrom informacji - również tych wykluczających się. Nie wiem, co mam jeść, czego nie jeść, nie wiem nic.

Wiadomo, że kilogramy nie biorą się z niczego - skłamałabym, gdybym powiedziała, że ostatnie dwa lata były ciągłym komponowaniem posiłków z ołówkiem w ręku. Ale z pełną świadomością stwierdzam, że to jak jadłam "normalnie" nie powinno spowodować takich opłakanych skutków.

Zła jestem trochę i na siebie i na lekarzy i na wszystko - bo człowiek schudł, już to miał, cieszył się i nagle bęc! Znowu coś. Ale cóż, to nie jest koniec świata, schudłam tyle razy, schudnę jeszcze raz. Ogarnę to jakoś.

Moja waga dzisiaj to 104,8 kg. Wróciłam z tą wagą do pamiętnika, od którego wszystko się zaczęło. Tu jest tak wiele mojej historii, że szkoda zostawiać go tylko dlatego, że ważę więcej. Wtedy zaczynałam z gównianej sytuacji, więc dzisiaj też zacznę tutaj.

13 sierpnia 2017 , Komentarze (28)

Bywałam tu, chociaż się nie udzielałam. Moje wagowe perypetie krążą w miejscu - czasem mi się schudnie, czasem mi się przytyje, oscyluję wokół wagi 82 kg, o. Pod tym względem przestój. I szkoda, bo gdzieś zaniedbałam ten mój wigor sprzed dwóch lat, z drugiej strony minął już czas albo/albo. Czyli albo odchudzam się, albo się obżeram. Po prostu jest to 82.

Wczoraj mój były narzeczony miał swój własny ślub. Z tą samą kobietą, z którą mnie zdradzał, dla której mnie zostawił, która dzwoniła do mnie tylko po to, by mnie zastraszyć i upokorzyć. Już dawno go nie kocham, już od dawna wiem, że nie chciałabym z nim być, nawet za dopłatą, ale piątek i wczorajszą sobotę spędziłam w takim dziwnym nastroju. Tak jakby coś nade mną wisiało. 

Może coś w tym jest, że coś musi się zakończyć, żeby mogło rozpocząć się coś lepszego dla nas? 

Jaki był dla mnie ostatni rok, bo byłam tutaj prawie rok temu...

To było znacznie lepsze 12 miesięcy niż te poprzednie. Te moje dołki depresyjne (zbyt hucznie to nazywam, wiem, nie miałam depresji, ale totalnie sama ze sobą sobie nie radziłam) opuściły mnie. Zawodowo - dobrze. Były momenty, że miałam ochotę rzucić moją pracę w cholerę, ale odpuściłam. Przestałam się spinać, przestałam siedzieć po godzinach, postanowiłam się nie wyrabiać ze wszystkim, postanowiłam we wszystkim nie być idealna, postanowiłam się nie przejmować - żyje mi się lepiej. Nie dostaję dodatkowych obowiązków. Niestety pracuję w miejscu, w którym nie docenia się chęci, a chęci są wykorzystywane.

Dostałam podwyżkę, przeszłam do innej komórki - tutaj naprawdę jak najbardziej na plus, mam umowę na stałe.

Była  w tym roku nawet jedna znajomość i miałam nadzieję, że wyniknie z tego coś więcej, no ale nie wyszło.

I wiecie co? Dzisiaj, tak nagle mi to przyszło do głowy - postanowiłam coś ze sobą zrobić. Nieważne który raz, postanowiłam coś zmienić w sobie. Może wiecie, może nie wiecie, chyba nawet nie wiecie, bo mnie tutaj nie było. Końcówka tamtego roku była u mnie wielkim gonieniem za miłością, wielkim pragnieniem miłości. I to nie jest tak, że spotykałam kogoś i od razu się zakochiwałam, o nie. Za dużo chyba facetów przez te 2 lata znajomości poznałam i fascynacja kimś przychodzi mi o wiele trudniej niż tuż po rozstaniu. Ale bardzo marzyłam o spotkaniu tego jednego jedynego. Tak bardzo, że potrafiłam usiąść i płakać, bo nie mam nikogo. Umawiałam się na wiele randek z facetami z internetu. W każdej imprezie mniejszej czy większej widziałam szansę na poznanie kogoś, kto odmieni moje życie i wyrwie mnie z kleszczy samotności! Albo ja nie odezwałam się do faceta, albo on do mnie.  To był taki kiepski moment mojego życia, w który sama wpędziłam siebie negatywnymi myślami. Na to w sumie wiele się złożyło - jesień, przytycie, przeciążenie obowiązkami w pracy, w sumie to nawet taka niepewna sytuacja z umową w pracy, no i strach, że będę sama do końca życia! Mniejsza już o to, całkowicie pożegnałam się z tamtymi miesiącami!

Od jakiegoś czasu znowu zaczęłam buszować po internecie, umawiać się. Ale cały czas nie trafiałam na kogoś, z kim chciałabym się spotkać ponownie. I naprawdę tym facetom niczego nie brakowało, ale ja czułam, że nie, że to nie to, że ja nie chcę kolejnego spotkania, a nie umiem tak na siłę. Wiem też, że rzadko zdarza się związek, który zaczął się miłością od pierwszego wejrzenia jak w filmach, wiele za to jest takich, że ludzie patrzyli na siebie i nic szczególnego ich do siebie nie ciągnęło, a wystarczyło odrobinę czasu, by zaczęli się do siebie zbliżać. Ale uznałam, że nie, że to nie to, że nic na siłę, że mam prawo nie chcieć, tak jak kiedyś ktoś nie chciał spotkać już się ze mną. 

I dzisiaj poczułam takie olśnienie. Muszę coś zmienić. Jeżeli robię coś od dłuższego czasu i to nie skutkuje, to może warto po prostu to zmienić. Poczułam taką nagłą potrzebę skończenia z tymi randkami. Niby fajnie raz na jakiś czas spotkać się z kimś nieznajomym, ale jeśli jest tego za dużo i za często, to jest to męczące na dłuższą metę. Faceci zaczęli mnie drażnić. Dobra, nie jestem jakąś cnotką, mam swój temperament, ale zrażam się, jeśli facet po pierwszym spotkaniu, gdzie naprawdę dobrze mi się z nim rozmawia i wszystko jest niby fajnie, na drugi dzień wysyła mi sms-y, w których prosi o dziwne zdjęcia, albo opisuje jakieś swoje plany seksualne co do kolejnego spotkania.

Temat więc zostawiam, te znajomości zostawiam i zajmuję się sobą. Niczego nie wykluczam, ale nie szukam znajomości z facetami! Koniec! Niech to się dzieje bez mojej ingerencji, bo nic z tego nie wychodzi.

Postanowiłam do końca roku osiągnąć wagę 69 kg. I będę się tego trzymać. I jakoś jestem przekonana, że to się uda. 

Czasem, jak mam taki gorszy dzień i myślę sobie, jaka to ja jestem gruba, myślę sobie, Dziewczyno, możesz kupić na siebie ciuchy w normalnym sklepie. Nie są to może najmniejsze rozmiary, ale na pewno nie też te największe. Możesz iść na imprezę i założyć sukienkę przed kolano. I wtedy się budzę i myślę sobie, Boże, przecież nie jest źle. Ale z drugiej strony nie chcę się ciągle pocieszać, że było gorzej, tylko robić coś, by było jeszcze lepiej. Chcę iść na tę głupią randkę i nie zastanawiać się, czy jestem za gruba, albo czy nie widać cellulitu.

Wracam do gry! 

10 września 2016 , Komentarze (39)

Ostatnio byłam tu w połowie marca. Córka marnotrawna przybywa. Taka przygaszona i zawstydzona przybywa, bo cięższa niż odchodziła. Nie chcę się w żaden sposób usprawiedliwiać, czy coś. Po prostu się spasłam. Już mówię, jak to było.

Wszystko zaczęło się od świąt wielkanocnych. Zrobiłam wtedy coś głupiego, może nie coś tragicznego, czy coś po czym musiałabym się wyprowadzić, ale coś głupiego, z czym bardzo ciężko mi się żyło. I może przez to, a może nawet nie przez to, wpadłam w totalny dół. Czułam się strasznie, mój entuzjazm i chęć do życia gdzieś odeszły. Zaczęłam czuć się jak totalne gówno. Czułam się nijaka. Dni przelatywały przez palce, nie miałam jakiegoś celu. W święta i tuż przed nimi lekko przybrałam na wadze (no i mogłabym sobie powiedzieć - no i co, zdarza się, w bożonarodzeniowe też przytyłam i jakoś żyłam). Ale to mnie tak zdołowało! No bo zaraz wiosna, a ja przytyłam! Dołowało mnie to na tyle, że przestałam uczęszczać na uczelnię. Zabrzmi to okropnie głupio, ale wstydziłam się, że ktoś zauważy, że mnie przybyło (chociaż były to raptem 4kg, które ja widziałam po sobie, ale nikt inny wcale nie musiał). No ale po jakimś czasie humor wrócił do normy, mnie udało się schudnąć, ale znowu zrobiłam coś głupiego, znowu dół, jeszcze te studia i znowu bach, 82 kg witają! Później wyjazd z pracy, kilka dni jedzenia w cały świat, kilka dni balowania - fakt, wróciłam z wagą niższą, ale gdy zaczęłam jeść normalnie, waga wzrosła. A później to już poszło. Moja "depresja" pogłębiała się z dnia na dzień, podobnie jak niechęć do ćwiczeń i gotowania zdrowych posiłków. Kilka nieudanych randek, kilka udanych, ale za chwilę okazywało się (no bo jakże to inaczej), że facet kogoś ma, więc ja zaczęłam tęsknić za byłym i tak w kółko. Dół, dół, dół. Od wiosny do lata bardzo często płakałam. Rzadkością były dni, kiedy miałam dobry humor, co u mnie jest naprawdę niespotykane. 

Do tego praca. Im dłużej pracowałam w miejscu w którym pracuję, tym więcej rzeczy zaczęłam zauważać. Bo jak zaczynałam ,to wydawało mi się to być cudownym miejscem. Nie wszystko było tak kolorowe, jak wydawało mi się na początku. A kiedy mnie doceniono i przeniesiono w inne miejsce, żebym mogła zajmować się odpowiedzialniejszymi rzeczami, wielu pracowników (tych szeregowych, jak  ja) diametralnie zmieniło do mnie stosunek. Tak jak zawsze chodziłam do pracy z uśmiechem na ustach, tak dni kiedy szłam tam z bólem brzucha było coraz więcej. Babki zaczęły komentować to jak się ubieram, co mam na biurku. Jak szłam na fajkę, to słyszałam, że ktoś komuś powiedział, że ja nic nie robię, tylko palę, a jak miałam dzień, że tej pracy było ciut więcej, to jedna baba powiedziała do mnie, że "ty to już taka jesteś, że nabierzesz na siebie tych papierów, żebyś potem latała i gadała, jaka to ty jesteś biedna". Słuchajcie, tak mnie tym wnerwiła, bo ja nigdy odkąd tam pracuję na nic, ale to na nic nie narzekałam! Jedynie komu cokolwiek mówiłam, to mamie i to po pracy, na zasadzie "Dzisiaj miałam zły dzień". I nawet powiedziałam jej, chociaż ja nie zawsze umiem siebie samej bronić, że przepraszam bardzo, ale nigdy nie powiedziałam nikomu tutaj, że jestem biedna, bo się taka nie czuję. Ja nie mówię, że wszyscy są nieżyczliwi, bo to dosłownie pojedyncze osoby, takie wiecie, babki, które są tam od 30 lat, jedna nagaduje na drugą a z tą drugą na trzecią. Ale ta konfrontacja moich wyobrażeń na temat tej pracy z rzeczywistością mnie po prostu załamała. Chcesz się wykazać - źle, bo inni wychodzą źle na twoim tle. Gadasz z tym i z tym, to już jesteś skreślona, bo ta i ta go nie lubi, bo 15 lat temu to on jej zrobił to i to. Ja wiem, że tak jest w każdej pracy, są dni lepsze i gorsze, ale wiecie, jak człowiek przekonuje się o tym na własnej skórze, to czasem boli.

 Moja mama bardzo się o mnie martwiła, a ja cały czas miałam nadzieję, że to moje podłamanie jest chwilowe. Później znowu wakacje, znowu - a to jedzenie w cały świat, a to jakaś impreza. W pracy więcej obowiązków, przez co wracałam do domu i ostatnią rzeczą o jakiej myślałam był rower. Poza tym, co jest głupie, czułam się ze sobą tak źle, że (uwierzcie mi) nie chciałam, żeby ktokolwiek mnie widział. A już najgorsze, co mnie mogło spotkać, to wyjazd na szkolenie, gdzie karmili nas wybornie, a morski klimat sprzyjał sączeniu piwa wieczorami na plaży. Później dwutygodniowy urlop i przyszło wrócić mi do pracy.

Sama widziałam po sobie, że przytyłam, a same wiecie, że to już jest ogromna kara. Ale jakby tego mało, kilka osób w pracy mi to powiedziało. Dowiedziałam się też, że podczas mojej nieobecności mówiono o tym, że ooo, przytyło jej się. I wiecie co, niby normalna sprawa, no dobra, widać po mnie, więc inni też to zauważają. Poza tym, no kurczę, to nie jest koniec świata, są przecież ludzie, którzy przez całe życie mają 5 w tą i 5 w tą i żyją i mają to gdzieś, nawet jak ktoś coś mówi. Ale może też, że było to w takim momencie, gdy naprawdę byłam w dołku, to taka sytuacja urosła w moich oczach do rangi ogromnego upokorzenia. Tak samo jak koleżanka, która dostała umowę i przyniosła dla nas ciasto. Dostałyśmy wszystkie po kawałku, ale jedna babka podeszła do mnie mówiąc "no ja nie wiem, czy to jest dla ciebie wskazane". I może nie miała nic złego na myśli, może pomyślała, że ja sobie nie zdaję sprawy, że przytyłam, to mi powie, ale pomyślałam sobie, no kurna! Wszystkie jedzą, wszystkim czegoś do urody brakuje, żadna nie wygląda jak modelka, a tylko ja mam nie jeść?! 

Lato się skończyło, największy winowajca - czyli imprezy - również. Jakoś nie udała mi się ani ta wiosna, ani lato. Ten rok w ogóle jest jakiś byle jaki. Zupełnie nie wiem dlaczego. Naprawdę! W 2015 rozpieprzyło się moje narzeczeństwo, musiałam się przeprowadzić, pracowałam za marne pieniądze, a na dodatek sama nie wiedziałam, co zrobię, gdy skończy mi się staż, ale miałam w sobie i tak masę entuzjazmu wiedząc, że będzie dobrze. Poszłam nawet na studia zaoczne, nie będąc pewną, czy będę sobie je w stanie opłacić. Ale byłam szczęśliwa. W tym roku już nie umiałam. Każda drobnostka narastała do wielkości dużego problemu. Zaczęłam się przejmować rzeczami, którymi ktoś inny nawet nie zawracałby sobie głowy. Tak jak jeszcze niedawno nie przeszkadzało mi to, że nie mam faceta, tak w pewnym momencie cholernie mi tego brakowało. Możecie się ze mnie śmiać, ale miewałam takie wieczory, że płakałam w poduszkę, bo będę starą panną...(mysli) Teraz mnie to śmieszy, ale wtedy to był dla mnie dramat! :D No bo mówię Wam, co kolejny facet, to lepszy. Na tym szkoleniu nad morzem poznałam fantastycznego chłopaka, ale jak przyszło co do czego, to okazał się być po prostu idiotą. Jeszcze wcześniej był inny, okazało się, że ma narzeczoną i był bardzo zdziwiony, że nie chcę się z nim spotykać.

Miesiąc temu, po urlopie, postanowiłam wrócić na dietę. Ale niestety, jakieś domówki, jakieś wypady i niweczę to, co uzyskałam więc bilans zerowy. Na wadze 87-88 kg. Czyli od mojej najniższej wagi z połowy grudnia jest.. o cholera, 12 kg więcej.:x 

Postanowiłam też zapisać się na siłownię. I słuchajcie, to jest hit... Poszłam najpierw kupić spodnie dresowe, bo te które mam, są nie dość, że zniszczone, to mają jeszcze bardzo szerokie nogawki na dole, co ani nie wygląda dobrze, ani przy ćwiczeniach nie jest zbyt wygodne, bo to mi się wcinać może w sprzęt itd. No i kupiłam te spodnie, wyjęłam kasę z bankomatu na karnet i poszłam. Weszłam do budynku i... zobaczyłam jak jakiś mega przystojny trener zbiera materace. On na mnie popatrzył a ja... wyszłam. Wyszłam i poczułam w gardle taką gulę i brakowało mi tylko sekundy, żeby się nie rozryczeć. No i czy ja jestem normalna?

 Dlatego właśnie postanowiłam tu wrócić. Było mi trochę wstyd, ale przecież to jest pamiętnik odchudzania. A odchudzanie to nie same dobre dni, to czasem też takie momenty, jaki ja mam teraz. Poczucie, że zawaliło się kawał swojej własnej pracy.

Moja "depresja" odeszła. Sytuacji ze studiami nadal nie wyprostowałam, ale wraz z nadchodzącą jesienią odzyskałam dobry humor. W pracy postanowiłam robić swoje i się nie przejmować ludźmi, którzy próbują mnie zdołować. Postanowiłam się nie uzewnętrzniać za bardzo. Neutralne tematy i to wszystko. Są ludzie, których lubię i wiem, że oni nie życzą mi źle, ale nauczyłam się na własnych błędach, że praca to jest praca. Że są znajomi i są znajomi z pracy. I można się razem pośmiać, pożartować. Ale żadnych osobistych spraw, przemyśleń. Bo potem wszystko obraca się przeciwko nam. I szkoda, że musiałam dojść do takich wniosków, szczególnie, że tym miejscem byłam zachwycona. Przestałam być, bo kiedy "góra" uznała, że warto dać mnie na lepsze stanowisko, tak inni szybko zaczęli podcinać mi skrzydła. Przeinaczać moje słowa. Mieszać mnie w jakieś chore akcje. Postanowiłam być obok, niech robią co chcą, ale ja wolę być obok i robić swoje. A co najbardziej przykre, wkręcono mnie w coś, kiedy byłam na urlopie. Bez mojej wiedzy. Kiedy nawet nie mogłam się na ten temat wypowiedziec. Ale cóż, jestem mądrzejsza w doświadczenia.

Facetami przestałam się przejmować, doszłam do wniosku, że jak przyjdzie odpowiedni moment, to na tego jedynego trafię. Zresztą w chwili obecnej nawet pasuje mi to całe singielstwo.

No i postanowiłam wziąć się w garść jeśli chodzi o dietę. Bo kto wie, może kolejnych kilka miesięcy i byłabym znacznie bliżej setki? 12 kg to dużo, ale nie ma aż tak wielkiej tragedii, żeby usiąść i płakać. Mieszczę się w ciuchy sprzed 12 kg, ale już nie czuję się komfortowo w nich tak jak wcześniej. Chociażby nie zakładam tych krótkich kiecek, bo bez czarnych grubych rajstop ani rusz, a nie będę latać w nich latem. Czas się wziąć do pracy, udowodniłam już samej sobie, że 12 kg nie stanowi dla mnie żadnego problemu, więc po prostu pora wejść na wysokie obroty. Cel pierwszy: osiągnąć wagę jaką miałam po świętach wielkanocnych. czyli 82 kg, bo chociaż wtedy to była dla mnie życiowa tragedia, to tak jak teraz patrzę na te zdjęcia to wyglądałam naprawdę dobrze. Ale tak to jest, że człowiek docenia to, co ma, jak tego już nie ma. No jest mi przykro, jest mi naprawdę przykro, że nie mogę Wam powiedzieć " Dziewczyny, nie było mnie tu kilka miesięcy, ale robiłam swoje i osiągnęłam cel". Po przecież do tego celu tak niewiele brakowało, cholera, raptem 11 kg. A zamiast tego, to się spasłam. No ale tego nie cofnę, a plus jest taki, że już wiem, że nie można sobie odpuszczać nigdy.

Ale już zaraz jesień. Uwielbiam jesień. I idealnie pasuje do momentu mojego życia, w którym się znalazłam. Potrzebuję teraz takiego wyciszenia, żeby mieć czas, by odrodzić się na nowo.

16 marca 2016 , Komentarze (25)

Ja tylko na chwilkę. Postanowiłam dzisiaj zaktualizować swoje wymiary. Na wadze 1,5 kg więcej i może bym się tym przejęła, ale wymiary poleciały w dół. Dlatego też nie będę się sugerować zbytnio wagą, bo na nią wpływ może mieć wszystko. Najważniejsze, że idę w dobrym kierunku.

Najbardziej zadowolona jestem z górnej części ciała, ale też tutaj mam najwięcej tłuszczu.

Przez dwa tygodnie ubyło mi:

W bicepsie: 0,5 cm

W biuście: 2 cm (czym się nie martwię, bo przecież wymiar w biuście, to także obwód pleców :D)

W talii: 2 cm

W brzuchu: 3 cm (jest 99 cm, więc w końcu zeszłam poniżej 100!)

W biodrach: NIC!!!! (z czego się totalnie cieszę, bo biodra najbardziej mi zleciały, cieszę się, że w końcu tam nie odnotowałam spadku!)

W udzie: 0,5 cm

W łydce: 0,5 cm

Podsumowując, nie są to jakieś ogromne spadki, ale cieszę się, że są. Poza tym powiem Wam szczerze, że doszłam do wniosku, że każdy centymetr gubiony teraz jest o wiele bardziej widoczny w moim odbiciu w lustrze, niż ten kiedyś. Co jest nawet logiczne, bo przecież im mniejsze obwody, tym nawet najmniejsze różnice centymetrowe są widoczne. To tak trochę jak ze skracaniem sukienki - centymetr mniej przy długości maxi jest średnio widoczny, ale przy mini? Już może pokazywać zbyt dużo, haha. :D Chociaż do mini jeeeeeszcze mi brakuje brzydko mówiąc w ch*j i trochę. 

Bardzo cieszę się, że przyszedł czas na gubienie centymetrów z brzucha. Był taki czas, że bardzo leciały mi uda i biodra, a ten brzuch stał w miejscu.

12 marca 2016 , Komentarze (18)

Witajcie w sobotni wieczór! Jak spędzacie weekend? Ja dzisiaj nie pojechałam na zajęcia. Nie zrobiłam czegoś na seminarium (nigdy nie byłam pilną studentką:D), a na resztę wykładów nie opłacało mi się jechać. Za to jutro jadę.. Boże, jak ja tego nie lubię! Wiem, że nikt mnie do tego nie zmusza, że robię to dla siebie i jeszcze płacę za to niezłą kasę, ale kurczę, nienawidzę tych studiów, nienawidzę zajętych weekendów, grrrr! (senny) Trochę posprzątałam, trochę się poobijałam, a niedługo jakaś kąpiel i przygotowywanie jedzenia na jutro. Nie lubię tych zjazdowych weekendów pod względem dietowym. O ile do pracy mam motywację gotować i nosić te pojemniki nawet w najbardziej siarskiej reklamówce,  to na uczelnię próbuję zrobić coś, co zmieści mi się do torebki. A tam, że nie mogę tego odgrzać, to pojawia się problem, co do cholery wziąć? :D Bo nie brać niczego i kupować przypadkowe rzeczy sobie nie wyobrażam. Jakoś średnio się z tym czuję. A nie jedzenie przez cały dzień (co kiedyś było normalnością) jakoś już sobie nie wyobrażam. Tak się przestawiłam, że muszę zjeść coś co trzy godziny! I jestem pewna, że ten nawyk ze mną zostanie i po diecie i po wychodzeniu z niej. W końcu będąc w pracy wyczekuję tych moich ustalonych godzin i są one zdecydowanie moimi ulubionymi.:D

Problemy z toaletą zakończone sukcesem, chyba pomogły mi suszone śliwki, które już na stałe włączam do menu. Waga zeszła, więc jestem zadowolona. :D

A to jeszcze wczorajsza kolacja, grahamka z pomidorem, mozarellą i suszoną bazylią. Do tego trzy suszone śliwki.

Dzisiaj były 4 posiłki, w końcu mogłam pospać troszkę dłużej. Wypadło więc drugie śniadanie. :D

Na śniadanie owsianka: płatki owsiane, jabłko, banan i jogurt naturalny. Pamiętam, że to był mój pierwszy posiłek na tej diecie, kiedy jeszcze stosowałam tę, od dietetyka. I to połączenie zasmakowało mi na tyle, że zjadam od czasu do czasu. :D

Obiad: kurczak w ziołach prowansalskich i przyprawie gyros, do tego ziemniak i brokuły. No i 3 suszone śliwki. :D

Podwieczorek: koktajl z kiwi, mrożonych truskawek i kiwi zmiksowanych z kefirem, do tego dwa wafle ryżowe.

Kolacja: tosty z ciemnego chleba z pomidorem, mozarellą i ziołami prowansalskimi + serek wiejski.

10 marca 2016 , Komentarze (15)

Nie może być zbyt kolorowo - waga wzrosła! (szloch) Jest to lekko demotywujące, ale nie poddaję się. Szczególnie, że naprawdę od 29 lutego nie mogę sobie nic zarzucić, oprócz jednej babeczki, którą zjadłam do drugiego śniadania w pracy. Koleżanka upichciła (była pyszna!).(donut)

Znam też winowajcę. Już czwarty dzień nie odwiedziłam toalety... I czuję się  tak ciężko.(loser) Nie będę rozwijać tego tematu, bo wiem, że są tutaj faceci. Chociaż przy zdjęciach, które do tej pory tu wstawiłam, sranie to chyba już nic odrażającego. (smiech)Dobra, mniejsza z tym, waga wagą. We wtorek się zmierzę i zobaczę, czy są efekty.

Dzisiaj na zakupach w mojej galerii znów spotkałam nową miłość H. Szłam w jej kierunku, bo musiałam ją minąć, a ona stała i się cały czas na mnie gapiła. Baba wstrętna! Przeszłam obok niej jakby nie robiło to na mnie większego wrażenia, ale chyba troszkę się zestresowałam. Pilnowałam się, żeby się nie odwrócić. Niech sobie nie myśli, że spotkanie jej osoby wywołało we mnie jakiekolwiek emocje.(smiech)

A jutro do pracy zabieram:

Na drugie śniadanie kanapki z ciemnego pieczywa z makrelą i ogórkiem kiszonym.

Obiad: makaron z kurczakiem i szpinakiem.

I podwieczorek, trochę z braku laku: budyń bez cukru z bananem i mandarynką.

7 marca 2016 , Komentarze (40)

Jestem naprawdę szczęśliwa, bo znowu czuję ogromną ekscytację dzięki temu, co robię. Wystarczyło tylko uzmysłowić sobie, że to, że nie jest już źle, to nie znaczy, że jest dobrze i że to nie koniec walki. A zostało tak niewiele.A kiedy zostało niewiele, to każdy kilogram mniej jest dużo bardziej widoczny, niż te wcześniejsze. I pomogło! I znów bardzo mi się chce. I znów sprawia mi to przyjemność. Ćwiczę! Najczęściej biegam, wczoraj nawet zwiększyłam dystans o pół kilometra, może nawet trochę więcej.  I nic mnie nie kusi!

Efekt już jest - mogłam zmienić pasek na mniejszą liczbę. I strasznie mnie to motywuje, bo nie miałam okazji do tego od 10 grudnia.:D Wtedy moja waga pokazała 76,2 kg, natomiast była to waga chwilowa, nie wiem, z czym związana, bo drugiego dnia już jej nie zobaczyłam. Gdyby więc wziąć wagę z 3 grudnia, schudłam przez te 3 miesiące raptem 2,5 kg. Czyli jak widzicie zima była dla mnie jednym wielkim zastojem wagowym. Z mojej winy, bo zbyt często wpadało to, co nie trzeba. Ale z drugiej strony, jaki to sukces dla mnie, że przez 3 miesiące pozwalania sobie na zbyt wiele (często naprawdę na zbyt wieleeee), nie jestem teraz 10 kg cięższa! A ja zawsze byłam mistrzynią w zawalaniu efektów. To mi też pokazało, że będę w stanie utrzymać wagę po odchudzaniu. I że moja wcześniejsza otyłość nie wzięła się od weekendowych słodyczy, czy jakichś tam imprez. Ona musiała się wziąć od naprawdę ogromnych ilości jedzenia. Albo też od naprzemiennego obżerania się i bardzo niskokalorycznych głupich diet.  Było minęło, dzisiaj przekroczyłam kolejną granicę - na drugim miejscu na wadze cyferka 5. Coraz bliżej mi do zejścia z nadwagi do wagi prawidłowej! Boże, nigdy w swoim życiu nie miałam wagi prawidłowej! Czasem mam wrażenie, że to, co się stało, to jakiś sen. :D

Nie mówiłam Wam o tym, ale jakiś czas temu na zakupach zupełnym przypadkiem spotkałam nową partnerkę H. Ona nie widziala mnie od czasu, kiedy ważyłam 122 kg. Wtedy pamietam, że zadzwoniła do mnie, żeby mnie wyzwać. Między innymi usłyszałam, że gdyby ona wyglądała jak ja, to wstydziłaby się wyjść na ulicę, bo ja jestem xxxl, rozmiar 45 (nieważne, że nie ma chyba takiego rozmiaru?). I że jestem tak gruba, że nigdy nie mogłabym nosić takich ubran jak ona. No i czy ja w ogóle mogę spojrzeć w lustro? Ja bardzo przeżyłam wtedy tę rozmowę. Nie dość, że byłam w rozsypce przez H., to ta lampucera jeszcze trafiała w moje najczulsze punkty. Ale ją spotkałam.. Nic mi nie powiedziala, ale miała tak przestraszone oczy.. Chyba nie spodziewała się, jak długą drogę przeszłam i że nie jestem już tą samą osobą. I co najśmieszniejsze - jest ode mnie sporo tęższa. A ja gdyby nigdy nic, spojrzałam na nią z góry i poszłam dalej z uśmiechem na ustach i nieskrywaną satysfakcją.(puchar) Szkoda tylko, że nie mam okazji zobaczyć H. Nawet gdy mnie poznał, nie ważyłam tyle, co teraz. Ale co się odwlecze, to nie uciecze, kiedyś się miniemy. :D

5 marca 2016 , Komentarze (17)

Wczoraj jakoś znowu nie miałam ochoty na wygibasy przy Chodakowskiej, poza tym chciałam obejrzeć "Taniec z gwiazdami", więc wpadłam na pomysł, żeby popedałować na orbitreku przy TV. Kurczę, lubię ten program, a jak nie wkręcę się od początku, to później jakoś nie mam ochoty tego oglądać. :D Po 10-ciu minutach zrezygnowałam. Chyba muszę poprosić brata o zrobienie przeglądu, bo przy każdym obrocie niemiłosiernie skrzypi, co mnie irytowało. Efekt był taki, ze nie chciałam siedzieć na dupie i poszłam pobiegać. :) I trochę tego programu mnie ominęło, ale nic a nic nie żałowałam. Nie chcę odpuszczać, bo znam siebie. Wiem, że jeśli raz pozwolę sobie na początku robienia czegoś nowego na odstępstwo, to później będzie mi się trudniej zebrać. Tak było przecież z dietą. Ten pierwszy czas przeszłam bez wpadek. Gdybym zaczynając dietę założyła z góry, że idzie weekend to się nażrę, to wiem, że później na dobre tory mogłabym już nie wrócić. I to jest metoda dla mnie, bo później, po jakimś czasie, nawet gdy wypiłam hektolitry piwa i zjadłam pizzę, to bezproblemowo wracałam do tego, co jest moim nawykiem. I dlatego też póki co nie chcę odpuszczać z ćwiczeniami. Wiadomo, początki nie są łatwe, ale przyjdzie taki moment, że to, co jest teraz nowe, będzie codziennością. Trzeba dać sobie po prostu czas na przyzwyczajenie. Dzisiaj jeszcze nie wiem, co będę robić, chyba bieganie, bo nie jestem w domu sama, brat jest, jakoś mi tak głupio. :D Szczególnie, że musiałabym ćwiczyć przy nim, bo w moim pokoju nie ma miejsca dosłownie na nic.

Niedługo jadę do babci, bo miała wczoraj imieniny. Żadna imprezka, zwyczajne odwiedziny, ale pewnie coś słodkiego będzie. Zawsze wożę tam jakieś swoje jedzenie (bo wiem, że jakiś tam posiłek w tym czasie będzie). Może to średnio kulturalne, ale też każdy tam wie przecież, że jestem na diecie i robię tak od roku. Mam nadzieję, że żadne ciacho mnie nie skusi, a jeśli już to jako mały dodatek do podwieczorku. :D

Zobaczyłam na fb Chodakowskiej, że jest już przedsprzedaż jej nowego programu "Bikini". Cena też nie jakaś straszna, więc mówię, a co mi tam. Szczególnie, że nigdy nie kupowałam ani jej żadnego programu, ani w ogóle żadnego innego. A zżera mnie ciekawość jak to wygląda.

Jak spędzacie Dziewczynki weekend? Ja pierwszy raz od dawna mam zupełnie wolny, żadnych planów, żadnej uczelni. Tzn.. Jest zjazd, właśnie trwa i oni tam siedzą. Ale ja odpuściłam, szczególnie, że nie mam ani ćwiczeń, ani seminarium, więc siedziałabym na wykładach, z których prezentacje wykładowcy wstawiają do neta i tylko omawiają slajdy. Nawet nie wiecie, jak się cieszyłam na ten weekend, na świadomość, że nie muszę wstać w godzinach 5.30, gdy jadę na zajęcia, a najpóźniej 6.30, gdy idę do pracy.:D

© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.