Zajrzałam ostatnio do różnych pamiętników, żeby się inspirować. Widziałam tam dziewczyny z moim wzrostem lub niewiele wyższym (mam 157 cm i mam na myśli dziewczyny 155-162 cm) z wagą o wiele wyższą od mojej. Było to dość przerażające, biorąc pod uwagę, że ja już umierałam przy 66 kilo z gramami. Wiem, że moja waga dla tych dziewczyn jest wymarzona, bo one muszą jeszcze zrzucić jakieś 15-20 kilo żeby w ogóle być tu, gdzie ja jestem teraz. Serdecznie je dopinguję i trzymam kciuki, bo domyślam się, ile mają problemów teraz. To nie jest nawet kwestia wyglądu - u mnie np. siadają stawy w stopach i non stop napieprza kręgosłup. Domyślam się, że wyżej jest tarczyca, insulina, rozwalone krążenie itp. Ja mam swoją nerwicę i problemy z witaminą D i magnezem, więc pewnie dociągnięcie do 70 kilo i wyżej też byłoby kwestią nie "czy" tylko "czy już w tym roku", i to na całkiem zdrowych rzeczach, grzesząc rzadko. Mam więc podwójną motywację, żeby zagryźć zęby i się pilnować, żeby do tego nigdy nie dopuścić (ewentualnie na krótko po ciąży, bo zdrowa ciąża i mały dzieciaczek jednak są najważniejsze). Mam też takie przećwiczone progi zdrowia.
Powyżej 66 kg - czuję się jakbym mogła się położyć i umrzeć (być może jeśli czyjś organizm się od dawna przyzwyczaił do posiadania 90 kg to ta waga jest jak piórko - dla mnie nie jest, dla mnie to jest max i wyżej niż 67 kg nigdy nie weszłam)
65-66 kg - wciąż stan "przedzawałowy": ociężałe chodzenie, zmęczenie, bóle stóp... nie mam pojęcia jak rok temu przy tym wytrzymałam odwiedziny u kuzynki na Sardynii (tam mnie tak skutecznie nakarmili ) i zrobiłam 3 tygodnie przeprowadzki targając torby tramwajem z jednego końca Wrocławia na drugi hahahah. Źle się czułam przez cały czas - na plaży, na spacerach, targając torby bleee. Ale wklejam fotę z Sardynii - tam było tak pięknie! W tym roku nie jadę nigdzie na wakacje, właśnie po to żeby bardziej nie przytyć.
63,6-65 kg - tu jestem już w stanie funkcjonować, chociaż też nie jest specjalnie przyjemnie. Dalej bolą mnie stopy i mam problemy przy ćwiczeniach wymagających większej zwinności i dalekich spacerach, ale lepiej chodzę, mogę ćwiczyć prawie wszystko. Zauważyłam, że 63,6 to taka waga, na której organizm lubi się "zatrzymać". Ale na razie o tym nie myślę, tylko walczę, żeby nie wracać powyżej 65 ;)
62,6-63,5 kg - to pierwszy próg, w którym widzę pozytywną zmianę w wyglądzie bez ciuchów (bo w ciuchach to wiadomo, na tych moich ciężarach to wszystko jeszcze można zakryć). No i jestem zwinniejsza. Z tego co pamiętam, 62,6 też jest takim "kamieniem milowym" na którym mam zastoje i do którego waga chętnie wraca zarówno z góry jak i z dołu. Tyle ważyłam wiosną ubiegłego roku, zanim pojechałam do rodziny męża do Serbii (gdzie przez miesiąc też mnie skutecznie nakarmili ) i do tylu udało mi się zrzucić od końca września do tuż przed Bożym Narodzeniem. Potem niestety tylko tyłam.
61,5-62,5 kg - moja granica nadwagi to 61,5 kg i raczej pamiętam ten przedział negatywnie, wkraczając w niego, a nie do niego schodząc :))) gdyż problemy ze stopami i ociężałość zaczęły się pojawiać momentalnie. Schudnąć z tej granicy (konkretnie do 61 kg) udało mi się tylko dwa razy. Ostatnio - półtora miesiąca przed ślubem we wrześniu 2015r. Za pierwszym razem zrzucałam wagę na początku 2014r. właśnie z powodu "niewyjaśnionych" kłopotów ze zdrowiem - ówczesny narzeczony zasugerował, że może schudnięcie by mi pomogło, no i pamiętam że faktycznie pomogło i to mocno :) Z ok. 63,6-64 kg zeszłam sama do 61 kg a potem zarejestrowałam się na Vitalii i z dietą Vitalii schudłam do 56,9. To była (wrzesień 2014r.) moja najniższa waga od dawna. No a potem pojechałam do Serbii i też mnie nakarmili, potem o rzut beretem były Święta bla bla bla bla... wymówki.
59,5-61,5 kg - to jest akceptowalny przedział, zwłaszcza podczas schodzenia z wagą :). Boję się, że to może być etap "spoczywania na laurach".
58-59,5 kg - odżywam. Czuję się i wyglądam nieporównywalnie lepiej. Też mam to przećwiczone trochę raz w 2014 i trochę wcześniej - 2011, 2012
Poniżej 58 kg - tu się już czuję jak normalny człowiek i wyglądam też bez zarzutu. To jest taka zauważalna dla mnie granica i myślę, że jest to realny cel. Wszystko ewentualnie poniżej to już tylko kwestia zaspokajania próżności i wizualnej przyjemności, a nie konieczność. Sięgając już daleko w przyszłość, nie wierzę za bardzo że mogłabym serio dojść do 50,5-51, ale 52-53 to jest waga, którą przeważnie miałam na pierwszych studiach bardzo dużo spacerując, i byłam wtedy z siebie bardzo zadowolona. (Niższą miałam tylko przez kilka miesięcy kiedy chodziłam dodatkowo na fitness). W szkole miałam ok. 53-56 kilo - nie byłam chudym dzieckiem, ale nigdy nie byłam też gruba. Tak naprawdę moje problemy z wagą i metabolizmem zaczęły się kiedy przez dwa lata (2010-2011) cierpiałam na depresję - przekroczyłam 58 kilo i to było potem praktycznie nieusuwalne, a na początku 2012 pojechałam na kurs filmowy do Warszawy i też mieszkając po jakichś hotelowych warunkach bez własnej kuchni, przytyłam do ok. 62 kg. Potem latem biegając i zdrowo się odżywiając trochę schudłam (do 56,5 kg) ale jak się wprowadziłam do mieszkania z narzeczonym to on ciągle żarł i chciał, żebym ja żarła z nim, no i waga wróciła :) No i w sumie taka to jest historia ;)
A to ja, gdzieś pomiędzy 51-53 kilo, 7-8 lat temu hahaha
W akademiku, bodajże 2009r. :) te nogi to chyba doczepione, bo nie wierzę że moje
A to dzisiejsza rzeczywistość