Pierwsze koty za... stepper
No to mam pierwsza jazde na stepperze za soba. Przyznam, ze bylo ciezko, bo daaaawno tego nie robilam, ale czuje ze powroce do formy dzieki tym cwiczeniom. Dzis wolalam nie rzucac sie z motyka na ksiezyc i postawilam sobie za cel spalenie 200 kcal. To tak jakbym nie zjadla jednego z 4 posilkow dzis. No i cel osiagnelam w okolo 20 minut, wiec porownojac z wczesniejszymi czasami nie ma tragedii :) Na dowodzik wstawiam fotke :) (i tak juz bede robic, zeby sie sama motywowac)
Dietowo idzie dobrze, przede wszystkim jestem na antycukrowymo odwyku i od czterech dni nie mialam w ustach NIC slodkiego. Jakos mi nie jest teskno. Na sniadanie o 7 rano mialam dzisz 15 migdalow (to dla wlosow raz w tyg) i jaogurt maly grecki miodowy, potem okolo 12 trzy kromi kruchego z serkiem topionym i warzywami na gorze no i okolo 17 miseczka platkow z mlekiem... teraz jeszcze kolacja-cos zdrowego sobie wybiore. Moze nektarynka i jeszcze jeden jogurcik...hmmm-pomysle :D
Pozdrawiam Was serdecznie!
(od)NOVA
No dobrze... Przyszedl dzis poczta steper i wreszcie udalo mi sie kupic wage. Nie wazylam sie jeszcze, ale czuje ze bedzie slabo. Jak wczesniej, codziennego wazenie dokonuje rano-bezposrednio po wstaniu z lozka, no i jak wczesniej bede te wage notowac na Vitalii. Poza tym najbardziej cieszy mnie steper bo w koncu nie mam wymowki zeby sie nie ruszac i to w swoj ulubiony sposob. Od justa zaczynam zabijac kalorie! Poza tym dietowo spoko, czuje sie najedzona i nie mam wahan nastroju, wiec jest dobrze. Opanowalam sie tez dzis na zakupach - wybralismy sie z mezem do supermarketu i kupilam tylko zdrowe rzeczy dla siebie....a ze on kocha gotowac i jesc, to kupil to na co mial ochote. Wlasnie wpalaszowal wielgachny talerz chicken curry z ryzem... :) sam! To malenkie slowko na koncu cieszy mnie najbardziej, poniewaz wczesniej jednym z jego argumentow bylo: "Jak ty nie jesz, to ja tez nie bede jadl..." troche to terroryzm emocjonalny, a ja glupia sie poddawalam i moja przemiana materii zawodzila coraz bardziej. Ale z tym koniec.
Jutro napisze od czego zaczynam...tymczasem - dobranoc!
Czujesz to... czy ty czujesz to??
No to dzien drugi. Nie widze jeszcze zadnych zmian fizycznych, co jest oczywiste :) Jednak czuje sie lepiej psychicznie, no i chyba zaczyna mi sie kurczyc zoladek, bo po dzisiejszym sniadaniu, czuje sie wrecz objedzona. Nie bylo tego az tak wiele - owsianka z malinami i maly jogurt grecki o smaku miodu :P Pycha! Polecam - nie wiem czy w Polsce jest, ale jak nie to wystarczy zmiksowac zwykly jogurt grecki z lyzka midku - naturalne i pyszne.
Jestem zaskoczona, jak dobrze sie czuje i jak moje cialo reaguje na zdrowa zywnosc. Nie zmierzam stosowac zadnej specjalnej diety - zwyczajnie chce jesc zdrowe rzeczy. Duzo blonnika na lepsze trawienie i bialak, poniwaz szybciej sie spala w organizmie...Taki moj plan :)
Pierwsze koty za ploty... znow :)
Ok. Wiec mam za soba pierwszy dietetyczny posilek - sniadanie. Mysle, ze 4 okragle kromki chleba ryzowego z serkiem Philadelphia light i pomidorem oraz duzy kubek nieslodzonej ( nie slodze wcale) herbaty to dobry poczatek.
Wagi, o ktorej wczoraj pisalam nie udalo mi sie niestety kupic, bo ceny tych ktore znalazlam wydaly mi sie absurdalne. Poszukam jeszcze i na pewno cos znajde :) za uczciwe pieniadze.
Najwazniejsze jest jednak to, ze nie czuje obciazenia spychicznego powrotem do diety... oby tak dalej. Pozytywnie nastwiona.
Powroty bywaja gorzkie...
No i zjawiam sie tutaj znow. A powroty nie zawsze sa wesole. Odkad ostatni raz goscilam na Vitalii minal ponad rok, a mi znow przybylo kilogramow. Wynika to z kilku czynnikow, ktore nalozyly sie na siebie. Przed wszystkim wyjechala z Polski do Wielkiej Brytani, a konkretnie do Londynu. No i zachlysnelam sie tym miastem zupelnie. Nie tylko, jego architektura, roznorodnoscia etniczna i mozliwosciami jakie otwiera przed ludzmi, ale chyba przed wszystki kuchnia. Przez ostatni rok nie zalowalam sobie zmakolykow pochodzacych z przeroznych czesci swiata, a dostepnych tutaj od reki w restauracjach w zasadzie na kazdym rogu. Przyznam, ze niezwykle zasmakowala mi kuchni Indyjska ze swoja mnogoscia przypraw, kolorow i smakow. Jest niezwykle fascynujaca... Druga sparwa i to chyba jeszcze bardziej utwierdzilo mnie w blednym przekonaniu, ze nie ma co o siebie szalenie dbac, to to, ze wyszlam za maz. Moj ukochany wspaniale gotuje, a nasz tryb zycia czasem powoduje, ze wspolne posilki jadamy bardzo pozno wieczorem. Jak wiadomo, jest to lamanie podstawowych zasad zrdowego zywienia. No i coz tu dodac, mozecie sobie wyobrazic, ze przybylo mi kilka kilo. Maz moj ciagle utrzymuje , ze jemu to nie przeszkadza, ale gdziezy tam. Jednak mi przestalo sie podobac kupowanie ubran o coraz wiekszych rozmiarach i nieudolen proby ukrycia faldek tluszczu pod ubraniem, ktore zwyczanie nie wyglada dobrze. Z rozmiary 12 przesiadlam sie juz na 14-16, co jest absolutnie niedopuszczalne. Dlatego od dzis DOSC!! Mowie sobie basta. Na dzien dzisiejszy nie mumie nawet powiedziec ile kilo mi przybylo i az boje sie stanac na wage, ktorej od dluzszego czasu unikam. Koniec z tym - jeszcze dzis zakupie wage, aby powrocic do dokladnego codziennego wazenia i kontrolowania masy. Poza tym w Polsce zostal moj ukochany stepper. Dzis wiec buszowalam na Amazon.co.uk i znalazlam sobie nowy - z achwile zamowie go i wymowkom poloze w ten sposob kres. Czas najwyzszy znow zabrac sie za soebie i wiem, ze z Wasza pomoca uda mi sie doprowadzic sie do porzadku. Trzymajcie kciuki!!
Fatal Error...
Kochane moje - RATUJCIE, bo zapadam się w siebie i w zawrotnym tempie tracę poczucie własnej wartości, na które tak długo pracowałam! ;( ;( ;(
Stanęłam dziś rano na wagę i z przerażeniem zanotowałam 72,1 kilograma. Doskonale wiem, skąd to cholerstwo się wzięło. Jestem w rozsypce. Szczerze, to nie wiem kiedy ostatnio miałam tak fatalny nastrój. Wszystkiemu jak zwykle winny jest facet. Moje miłosne rozterki spowodowały, że nie zważając na dietę jadłam i piłam co popadnie przez ostatnie tygodnie. Z jednej strony z powodu emocjonalnej sielanki i stanu zakochania, z drugiej zaś, gdy zaczęło się między nami psuć, zaczęłam się opychać jak potłuczona. Muszę przestać, ale jest mi tak ciężko na duszy i sercu, że nie wiem czy będę umiała. Kiedy już wydawało mi się, że trafiłam na porządnego, godnego mojej uwagi faceta, okazało się, że on nie poradził sobie jeszcze z rozstaniem ze swoją byłą. Ciągle to rozkminia... Mnie w sobie rozkochał, a żyje wspomnieniem tamtego związku. Załamało mnie to kompletnie. Dosłownie rozłożyło na łopatki. Pierwszy raz od lat, poczułam coś tak silnego i prawdziwego, a tu nagle okazuje się, że on stwierdza, że nie może mi mówić "kocham" ponieważ wyrzucił to słowo! Przez ponad miesiąc karmił mnie złudzeniami, budował wizję szczęśliwego życia, robił plany wspólnego mieszkania... Czy udawał - tego pewnie się nigdy nie dowiem. Tłumaczy, że chciał spróbować, czy jest już gotowy na nowy związek, ale okazało się, że nie. Nie licząc się z moimi uczuciami, patrzył samolubnie tylko na siebie. Zabawił się moim kosztem. To jednak nie jest jeszcze najgorsze. Najgorsze w tym wszystkim jest chyba to, że ja instynktownie czuję, że tracę kogoś naprawdę ważnego. Nie potrafię być silna, na tyle żeby sobie z tym poradzić, żeby przejść nad tą sytuacją do porządku dziennego. ten post będzie chyba najdłuższym w mojej karierze na Vitalii. Cała moja walka o "Nową" siebie poszła w ciemną dupę. To wszystko robiłam, żeby udowodnić samej sobie, że jestem coś warta, a teraz facet udowodnił mi, że jednak nie. Jak bohaterka "Fatalnego zauroczenia" nie umiem teraz o niczym innym myśleć. Wiem, wiem - powiecie: potrzeba czasu. A ja powiem, potrzeba mi planu, ponieważ cały mój świat zawalił się w momencie. Wydawało mi się do tej pory, że mam doświadczenie w budowaniu relacji. Jednak nigdy dotąd nie spotkało mnie coś tak absurdalnego i tak okrutnego. Jest we mnie tyle złości na samą siebie i na niego. Jednocześnie kocham go i nie chcę znać. Nie wierzę już w to coś, co wszyscy nazywają miłością. To przecież powinno być uczucie, które przenosi góry, daje możliwości i siłę przełamywać fale przeciwności, których normalnie nie bylibyśmy w stanie przebić.
Myslał kogur o niedzieli, a w sobotę... :(
Cóż... złudzenia nie trwają nigdy wystarczająco długo, by stały się rzeczywistością. Dziś tylko tyle...
Powróciłam....
Trochę na tarczy, ale jednocześnie trochę z tarczą w dłoni. Chciałam Wam, kochane moje napisać dziś o tym, co działo się u mnie przez ponad miesiąc nieobecności na Vitalii.
Ale może najpierw o wynikach odchudzania, walce z tłuszczem i własnymi kompleksami słów kilka. Nie udało się! Jedyne co mi dziś przychodzi do głowy. Stanęłam dziś na wagę i zanotowałam wzrost do 72 kilogramów :(. Przyznać muszę, że załamało mnie to trochę, choć wiem, że dziś prawdopodobnie waga troszkę kłamie, ponieważ spodziewam się miesiączki i mój organizm zatrzymuje wodę. Cóż, nikt przecież nie powiedział, że będzie łatwo i prosto. Walka z kilogramami w ostatnim miesiącu zeszła nieco na drugi plan, ale dzisiejsze ważeni dało mi w kość i chcę żeby z przodu znów była 6! Nie poddam się zwłaszcza, że mam o co walczyć. I tu przejdę do części pozytywnej... mocniej zabiło mi serce na wiosnę :) Stan zakochania jednak jest równy stanowi niekontrolowania tego, co się je i pije... a ja trafiłam na bardzo przekonywującego Typa :P który na dodatek lubi moją kuchnię. Nic nie dało jedzenie 1/3 porcji... muszę zwyczajnie wyrzec się makaronów, które tak uwielbiamy oboje. Poza tym za dużo piwa, co jak dziś zauważyłam, też nie robi mi wcale dobrze... muszę z niego zrezygnować i to całkowicie. Z niepokojem zauważyłam też, że stopień akceptacji mojej osoby i tego jak wyglądam wpływa na to, że pozwalam sobie jeść więcej i nie koniecznie zdrowo. Chyba się rozleniwiłam dietowo, a uczucie uśpiło moją czujność w stosunku do postanowienia zmiany swojej sylwetki raz na zawsze.
Dlatego właśnie dziewczyny moje kochane PROSZĘ WAS O WSPARCIE i kilka ciepłych słów, dzięki którym powrócę na właściwe tory :)
pozostało 27 dni i 6,7 kilo do zgubienia - jest
już 6 z przodu!! :D
Witajcie dziewczyny - dawno nie pisałam, ale sama jestem zaskoczona, jakiego rozpędu nabiera moje życie. Wczoraj byłam na imprezie z przyjaciółką. Przylgnęło do nas dwóch facetów - całkiem niczego sobie. Było bardzo miło i ogromnie podniosło mi to morale. Ponieważ grał DJ znany lokalnie z wesel, a towarzystwo było mieszane w wieku, z głośników poleciała piosenka Rysia Rynkowskiego "Jedzie pociąg". Wszyscy ruszyli do weselnego "pociągu" i przyznam, że nie miałam żadnych zahamowań przed tym, by dać się złapać za moje "boczki" :D. Bawiłyśmy się absolutnie przecudownie. Obie jesteśmy aktualnie wolne, obie po ogromnej przemianie wagowej (ona schudła 15 kilo) i obie zaczynamy podchodzić do życia zupełnie inaczej. Widać tego efekty, a otaczający nas, zupełnie obcy ludzie, wyczuwają natychmiast nasze pozytywne nastawienie. Jestem zachwycona swoim nowym obrazem i dlatego walczę dalej. Na końcu czeka na mnie moja wymarzona nagroda i brak wstydu za siebie na plaży latem :P , tak więc jest o co walczyć. Na dzień dzisiejszy do zrzucenia zostało mi aż 6,7 kilo i tylko 27 dni na to. Jednak będę zadowolona nawet jeśli 1 czerwca osiągnę wagę powiedzmy 64 kilo... i nie poddam się wtedy. Jednak najlepszą motywacją do odchudzania jest możliwość kupowanie fajnych ciuchów i zainteresowanie facetów. Zdaje sobie sprawę z tego, że słowa te brzmią totalnie "pusto", ale to właśnie daje mi kopa! Tak więc z prostego rachunku podzielenia 6,7 kilo na 27 dni wynika, że dziennie muszę gubić około 250 gram. Jest to wykonalne, ale zdaję sobie sprawę, że może być bardzo ciężkie... Mimo to, NIE PODDAM SIĘ BEZ WALKI, bo dziś moja waga to już tylko
68,7 kilo!!
myśląc o tym, że kiedyś było to aż
91 kilo
jestem z siebie dumna!!! :D:D:D