Temat: Trudny czas po rozstaniu

Temat kieruję do osób mających za sobą rozpad wieloletniego związku, jak sobie z tym poradzić? Czy przysłowiowy czas faktycznie wystarczy?
Po 11 wspólnych latach i 2  kryzysu moje małżeństwo dobiegło końca. Dużo przykrych sytuacji się ostatnio wydarzyło, ja chciałam jeszcze próbować mimo świadomości że to nie ma sensu, mój mąż już zrezygnował. Jeśli ktoś ma takie doświadczenia za sobą i chciałby się nimi podzielić to będę wdzięczna.

Zakończyłam związek o podobnym stażu, też z ok. 2-letnim kryzysem pod koniec. Pierwsze dni, tygodnie były najcięższym okresem w moim życiu. I nie, nie uważam, aby czas sam w sobie leczył rany.

Rany można wyleczyć przepracowaniem tego, co się stało - przedefiniowaniem samej siebie,swoich oczekiwań od związku. Pogodzenie się ze stratą. Można zrobić to z psychoterapeutą, można samodzielnie. 

Po pewnym czasie po rozstaniu, po pracy nad sobą poczułam, jak rosną mi skrzydła. Bo wreszcie przestałam się definiować przez swój związek, uniezależniłam swoje poczucie własnej wartości od tej sytuacji (czułam się gorsza, że mi się rozwalił związek). Pozbyłam się poczucia winy. Wybaczyłam byłemu partnerowi i totalnie wywaliłam go ze swojego życia. Od tamtego czasu żyje mi się dużo lepiej. 

EgyptianCat napisał(a):

Furia18 napisał(a):

EgyptianCat napisał(a):

Czas po zakończeniu nierokującego związku nie musi być trudny i nie ma chyba sensu nastawiać się na cierpienie z zasady. Już to wiesz, ale przypomnę - dla mnie moment zakończenia związku, w którym się męczyłam był wybawieniem. Czułam się, jakbym wyzdrowiała po długiej chorobie. I szczerze mówiąc nie rozumiem, skąd miałaby się brać te trudne chwile, po wyzwoleniu się z dołującej relacji?  Przecież to jest zmiana na lepsze...
Nie rozstajemy się w jakimś gniewie, było dużo dobrych chwil i ciężko mi po tylu latach tak z radością do tego podejść.
Ja też się z pierwszym mężem nie rozstałam w gniewie i też było między nami wiele dobrych chwil - w każdym związku, na jakimś etapie one są. Jednak poczułam po prostu gigantyczną ulgę, nie radość jako taką, bo związek, który nie daje szczęścia i satysfakcji, jest wyłącznie kulą u nogi. Czas, który straciłaś na z góry przegraną walkę mogłaś wykorzystać na budowanie pięknego życia z kimś innym. Jeśli już szukać jakiegoś powodu do smutku, to ten wydaje mi się całkiem dobry.


Nie chciałabym odpuścić bez prób ratowania tego, rozumiem o co Ci chodzi z tym smutkiem, ale jednak będę spokojniejsza z tym, że starłam się to naprawić. Może ta ulga przyjdzie z czasem. I właśnie kompletnie nie czuję się gotowa na jakieś poważne związki i budowanie czegokolwiek.

Ja mysle, ze to zalezy od tego, czy sie bylo ta osoba, ktora chciala walczyc czy ta, ktora sie poddala... Ale generalnie zgadzam sie z EgyptianCat. Skoro ostatnie lata byly zle to mysle, ze teraz po prostu moze byc tylko lepiej. Natomiast tez wiadomo, ze biorac slub czlowiek nastawial sie na cale zycie i starosc z ta druga osoba i to, co boli to pewnie zranione nadzieje i to, czego sie juz razem nie przezyje. Ale z tym trzeba sie szybciej czy pozniej pogodzic. 

Furia18 napisał(a):

EgyptianCat napisał(a):

Furia18 napisał(a):

EgyptianCat napisał(a):

Czas po zakończeniu nierokującego związku nie musi być trudny i nie ma chyba sensu nastawiać się na cierpienie z zasady. Już to wiesz, ale przypomnę - dla mnie moment zakończenia związku, w którym się męczyłam był wybawieniem. Czułam się, jakbym wyzdrowiała po długiej chorobie. I szczerze mówiąc nie rozumiem, skąd miałaby się brać te trudne chwile, po wyzwoleniu się z dołującej relacji?  Przecież to jest zmiana na lepsze...
Nie rozstajemy się w jakimś gniewie, było dużo dobrych chwil i ciężko mi po tylu latach tak z radością do tego podejść.
Ja też się z pierwszym mężem nie rozstałam w gniewie i też było między nami wiele dobrych chwil - w każdym związku, na jakimś etapie one są. Jednak poczułam po prostu gigantyczną ulgę, nie radość jako taką, bo związek, który nie daje szczęścia i satysfakcji, jest wyłącznie kulą u nogi. Czas, który straciłaś na z góry przegraną walkę mogłaś wykorzystać na budowanie pięknego życia z kimś innym. Jeśli już szukać jakiegoś powodu do smutku, to ten wydaje mi się całkiem dobry.
Nie chciałabym odpuścić bez prób ratowania tego, rozumiem o co Ci chodzi z tym smutkiem, ale jednak będę spokojniejsza z tym, że starłam się to naprawić. Może ta ulga przyjdzie z czasem. I właśnie kompletnie nie czuję się gotowa na jakieś poważne związki i budowanie czegokolwiek.

Skoro kryzys trwal dwa lata to znaczy, ze dwa lata probowalas. Ile lat prob jest wystarczajacych wedlug Ciebie? Skoro byly kryzysy co wedlug Ciebie musialoby sie stac, zebys odpuscila...? Moze spojrz na to od tej strony. 

DoktorFiga napisał(a):

Zakończyłam związek o podobnym stażu, też z ok. 2-letnim kryzysem pod koniec. Pierwsze dni, tygodnie były najcięższym okresem w moim życiu. I nie, nie uważam, aby czas sam w sobie leczył rany.Rany można wyleczyć przepracowaniem tego, co się stało - przedefiniowaniem samej siebie,swoich oczekiwań od związku. Pogodzenie się ze stratą. Można zrobić to z psychoterapeutą, można samodzielnie. Po pewnym czasie po rozstaniu, po pracy nad sobą poczułam, jak rosną mi skrzydła. Bo wreszcie przestałam się definiować przez swój związek, uniezależniłam swoje poczucie własnej wartości od tej sytuacji (czułam się gorsza, że mi się rozwalił związek). Pozbyłam się poczucia winy. Wybaczyłam byłemu partnerowi i totalnie wywaliłam go ze swojego życia. Od tamtego czasu żyje mi się dużo lepiej. 


Właśnie w tym punkcie jestem totalnie zagubiona,nie wiem jakie mam oczekiwania, nie miałam ich gdy poznałam mojego męża bo mieliśmy po 15-16 lat i  mam takie głupie poczucie winy i myśli, że może nie było tak źle, że może przesadzam, wiem że to głupie myślenie, to chyba ze strachu. 

Furia18 napisał(a):

EgyptianCat napisał(a):

Furia18 napisał(a):

EgyptianCat napisał(a):

Czas po zakończeniu nierokującego związku nie musi być trudny i nie ma chyba sensu nastawiać się na cierpienie z zasady. Już to wiesz, ale przypomnę - dla mnie moment zakończenia związku, w którym się męczyłam był wybawieniem. Czułam się, jakbym wyzdrowiała po długiej chorobie. I szczerze mówiąc nie rozumiem, skąd miałaby się brać te trudne chwile, po wyzwoleniu się z dołującej relacji?  Przecież to jest zmiana na lepsze...
Nie rozstajemy się w jakimś gniewie, było dużo dobrych chwil i ciężko mi po tylu latach tak z radością do tego podejść.
Ja też się z pierwszym mężem nie rozstałam w gniewie i też było między nami wiele dobrych chwil - w każdym związku, na jakimś etapie one są. Jednak poczułam po prostu gigantyczną ulgę, nie radość jako taką, bo związek, który nie daje szczęścia i satysfakcji, jest wyłącznie kulą u nogi. Czas, który straciłaś na z góry przegraną walkę mogłaś wykorzystać na budowanie pięknego życia z kimś innym. Jeśli już szukać jakiegoś powodu do smutku, to ten wydaje mi się całkiem dobry.
Nie chciałabym odpuścić bez prób ratowania tego, rozumiem o co Ci chodzi z tym smutkiem, ale jednak będę spokojniejsza z tym, że starłam się to naprawić. Może ta ulga przyjdzie z czasem. I właśnie kompletnie nie czuję się gotowa na jakieś poważne związki i budowanie czegokolwiek.

Ja też próbowałam ratować swoje małżeństwo i właśnie m.in. ta świadomość, że zrobiłam wszystko, dała mi na sam koniec niezachwianą pewność, że to nie był człowiek dla mnie. Nic, NIC, już ponad to co zrobiłam, zrobić się nie dało. Mogłam więc odejść z czystym sumieniem i rozpocząć nowy, zdecydowanie lepszy okres w swoim życiu. 

Porażki, pomyłki i rozczarowania są naturalną częścią życia. Trzeba wyciągnąć wnioski i ruszyć do przodu. 

cancri napisał(a):

Furia18 napisał(a):

EgyptianCat napisał(a):

Furia18 napisał(a):

EgyptianCat napisał(a):

Czas po zakończeniu nierokującego związku nie musi być trudny i nie ma chyba sensu nastawiać się na cierpienie z zasady. Już to wiesz, ale przypomnę - dla mnie moment zakończenia związku, w którym się męczyłam był wybawieniem. Czułam się, jakbym wyzdrowiała po długiej chorobie. I szczerze mówiąc nie rozumiem, skąd miałaby się brać te trudne chwile, po wyzwoleniu się z dołującej relacji?  Przecież to jest zmiana na lepsze...
Nie rozstajemy się w jakimś gniewie, było dużo dobrych chwil i ciężko mi po tylu latach tak z radością do tego podejść.
Ja też się z pierwszym mężem nie rozstałam w gniewie i też było między nami wiele dobrych chwil - w każdym związku, na jakimś etapie one są. Jednak poczułam po prostu gigantyczną ulgę, nie radość jako taką, bo związek, który nie daje szczęścia i satysfakcji, jest wyłącznie kulą u nogi. Czas, który straciłaś na z góry przegraną walkę mogłaś wykorzystać na budowanie pięknego życia z kimś innym. Jeśli już szukać jakiegoś powodu do smutku, to ten wydaje mi się całkiem dobry.
Nie chciałabym odpuścić bez prób ratowania tego, rozumiem o co Ci chodzi z tym smutkiem, ale jednak będę spokojniejsza z tym, że starłam się to naprawić. Może ta ulga przyjdzie z czasem. I właśnie kompletnie nie czuję się gotowa na jakieś poważne związki i budowanie czegokolwiek.
Skoro kryzys trwal dwa lata to znaczy, ze dwa lata probowalas. Ile lat prob jest wystarczajacych wedlug Ciebie? Skoro byly kryzysy co wedlug Ciebie musialoby sie stac, zebys odpuscila...? Moze spojrz na to od tej strony. 
 

Wiem, że dwa lata to długi kryzys,ale jest mi trudno w tym momencie zabrać to na logikę. Nie rozumiem po prostu jak to jest, że po tylu latach nasze drogi się rozchodzą,czemu nie potrafimy się dogadać.

EgyptianCat napisał(a):

Furia18 napisał(a):

EgyptianCat napisał(a):

Furia18 napisał(a):

EgyptianCat napisał(a):

Czas po zakończeniu nierokującego związku nie musi być trudny i nie ma chyba sensu nastawiać się na cierpienie z zasady. Już to wiesz, ale przypomnę - dla mnie moment zakończenia związku, w którym się męczyłam był wybawieniem. Czułam się, jakbym wyzdrowiała po długiej chorobie. I szczerze mówiąc nie rozumiem, skąd miałaby się brać te trudne chwile, po wyzwoleniu się z dołującej relacji?  Przecież to jest zmiana na lepsze...
Nie rozstajemy się w jakimś gniewie, było dużo dobrych chwil i ciężko mi po tylu latach tak z radością do tego podejść.
Ja też się z pierwszym mężem nie rozstałam w gniewie i też było między nami wiele dobrych chwil - w każdym związku, na jakimś etapie one są. Jednak poczułam po prostu gigantyczną ulgę, nie radość jako taką, bo związek, który nie daje szczęścia i satysfakcji, jest wyłącznie kulą u nogi. Czas, który straciłaś na z góry przegraną walkę mogłaś wykorzystać na budowanie pięknego życia z kimś innym. Jeśli już szukać jakiegoś powodu do smutku, to ten wydaje mi się całkiem dobry.
Nie chciałabym odpuścić bez prób ratowania tego, rozumiem o co Ci chodzi z tym smutkiem, ale jednak będę spokojniejsza z tym, że starłam się to naprawić. Może ta ulga przyjdzie z czasem. I właśnie kompletnie nie czuję się gotowa na jakieś poważne związki i budowanie czegokolwiek.
Ja też próbowałam ratować swoje małżeństwo i właśnie m.in. ta świadomość, że zrobiłam wszystko, dała mi na sam koniec niezachwianą pewność, że to nie był człowiek dla mnie. Nic, NIC, już ponad to co zrobiłam, zrobić się nie dało. Mogłam więc odejść z czystym sumieniem i rozpocząć nowy, zdecydowanie lepszy okres w swoim życiu. Porażki, pomyłki i rozczarowania są naturalną częścią życia. Trzeba wyciągnąć wnioski i ruszyć do przodu. 

Mam głupie poczucie winy, bo to ja zaczęłam zmiany w naszym małżeństwie, bo się dusiłam w nim i skończyło się właśnie tak. 
Przyjaciółka mi ostatnio powiedziała, że mam iść do przodu, gdy rozmawiałyśmy o przeprowadzce i trzymam się tej myśli wciąż.

Furia18 napisał(a):

EgyptianCat napisał(a):

Furia18 napisał(a):

EgyptianCat napisał(a):

Furia18 napisał(a):

EgyptianCat napisał(a):

Czas po zakończeniu nierokującego związku nie musi być trudny i nie ma chyba sensu nastawiać się na cierpienie z zasady. Już to wiesz, ale przypomnę - dla mnie moment zakończenia związku, w którym się męczyłam był wybawieniem. Czułam się, jakbym wyzdrowiała po długiej chorobie. I szczerze mówiąc nie rozumiem, skąd miałaby się brać te trudne chwile, po wyzwoleniu się z dołującej relacji?  Przecież to jest zmiana na lepsze...
Nie rozstajemy się w jakimś gniewie, było dużo dobrych chwil i ciężko mi po tylu latach tak z radością do tego podejść.
Ja też się z pierwszym mężem nie rozstałam w gniewie i też było między nami wiele dobrych chwil - w każdym związku, na jakimś etapie one są. Jednak poczułam po prostu gigantyczną ulgę, nie radość jako taką, bo związek, który nie daje szczęścia i satysfakcji, jest wyłącznie kulą u nogi. Czas, który straciłaś na z góry przegraną walkę mogłaś wykorzystać na budowanie pięknego życia z kimś innym. Jeśli już szukać jakiegoś powodu do smutku, to ten wydaje mi się całkiem dobry.
Nie chciałabym odpuścić bez prób ratowania tego, rozumiem o co Ci chodzi z tym smutkiem, ale jednak będę spokojniejsza z tym, że starłam się to naprawić. Może ta ulga przyjdzie z czasem. I właśnie kompletnie nie czuję się gotowa na jakieś poważne związki i budowanie czegokolwiek.
Ja też próbowałam ratować swoje małżeństwo i właśnie m.in. ta świadomość, że zrobiłam wszystko, dała mi na sam koniec niezachwianą pewność, że to nie był człowiek dla mnie. Nic, NIC, już ponad to co zrobiłam, zrobić się nie dało. Mogłam więc odejść z czystym sumieniem i rozpocząć nowy, zdecydowanie lepszy okres w swoim życiu. Porażki, pomyłki i rozczarowania są naturalną częścią życia. Trzeba wyciągnąć wnioski i ruszyć do przodu. 
Mam głupie poczucie winy, bo to ja zaczęłam zmiany w naszym małżeństwie, bo się dusiłam w nim i skończyło się właśnie tak. Przyjaciółka mi ostatnio powiedziała, że mam iść do przodu, gdy rozmawiałyśmy o przeprowadzce i trzymam się tej myśli wciąż.

Jakiego typy zmiany?

Furia18 napisał(a):

DoktorFiga napisał(a):

Zakończyłam związek o podobnym stażu, też z ok. 2-letnim kryzysem pod koniec. Pierwsze dni, tygodnie były najcięższym okresem w moim życiu. I nie, nie uważam, aby czas sam w sobie leczył rany.Rany można wyleczyć przepracowaniem tego, co się stało - przedefiniowaniem samej siebie,swoich oczekiwań od związku. Pogodzenie się ze stratą. Można zrobić to z psychoterapeutą, można samodzielnie. Po pewnym czasie po rozstaniu, po pracy nad sobą poczułam, jak rosną mi skrzydła. Bo wreszcie przestałam się definiować przez swój związek, uniezależniłam swoje poczucie własnej wartości od tej sytuacji (czułam się gorsza, że mi się rozwalił związek). Pozbyłam się poczucia winy. Wybaczyłam byłemu partnerowi i totalnie wywaliłam go ze swojego życia. Od tamtego czasu żyje mi się dużo lepiej. 
Właśnie w tym punkcie jestem totalnie zagubiona,nie wiem jakie mam oczekiwania, nie miałam ich gdy poznałam mojego męża bo mieliśmy po 15-16 lat i  mam takie głupie poczucie winy i myśli, że może nie było tak źle, że może przesadzam, wiem że to głupie myślenie, to chyba ze strachu. 

To nie dziwne, że się tak czujesz, w końcu związek rozpoczęłaś w wieku nastoletnim. Przez 10 lat ludzie się bardzo zmieniają, szczególnie od nastolatki do dorosłej kobiety. Poczucie winy, niepewność i strach są zrozumiałe. Daj sobie czas i pozwolenie na to. Być może będziesz miała okazję poznać siebie jako singielkę, po raz pierwszy w życiu.To może być ekscytujące :) 

Z mojego doświadczenia wynika, że strach to kiepski doradca. Po rostaniu bardzo się bałam, że zostanę sama. Że może to był TEN jedyny i nikt inny nie jest w stanie mnie pokochać. Albo, że ja nie będę w stanie się przywiązać. Teraz wiem, że wolałabym być sama niż w nieszczęśliwym związku. Teraz wszytsko się ułożyło i kolejny związek przyszedł dość szybko, ale już bardziej świadomie. Wiedziałam, na co sobie już nigdy nie pozwolę. 

© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.