Wracam
tu co roku. I co? I nic. W miarę trzymam wagę, czasami jest to plus 2
kg, czasami minus 2. I tak się bujam. W tę i we w tę. Takie prawdziwe
jojo. Mam już tego serdecznie dosyć! Ile można? Nienawidzę siebie za
swoją słabość, za to, że nie umiem w niczym wytrwać do końca, że tak szybko się spalam i poddaję.
Ale,
ale... Uczyniłam mały wielki krok ku dobremu. Od początku kwietnia,
właściwie to dokładnie od drugiego, czyli od moich 31. urodzin, coś we
mnie pękło. Powiedziałam sobie "koniec". Teraz albo nigdy. Bo jeśli w
tym momencie nie doprowadzę się do porządku, z każdym kolejnym rokiem
będzie coraz trudniej.
Jest
więc zmiana. Na lepsze. Jest dobre jedzenie, bez śmieciowego (no, raz w
tygodniu się zdarzy;)), są fajne treningi (na razie w domu - ciężarki,
ławeczka, mata), jest bieganie.
Bieganie,
do którego zmieniłam całkowicie podejście. Nie ścigam się ze sobą, nie
walczę o czas, nie nabijam kolejnych kilometrów. Nie. Wreszcie czerpię z
niego radość. Po prostu biegnę. W takim tempie, jakie jest akurat w
stanie utrzymać mój organizm. Cieszę się każdym pokonanym metrem, każdą
upływającą sekundą. A im rzadziej spoglądam na zegarek, tym szybciej
biegnę. Im szybciej biegnę, tym ubrania stają się luźniejsze, ja jestem
lżejsza, a co za tym idzie - łatwiej mi rozwinąć większą prędkość. Jedno
napędza drugie. Wreszcie to zrozumiałam. I chwała mi za to. :)