Ostatnia kurtyna wodna i zaczyna się długi finisz pod górę. Wszystkie karty idą na stół. Zapominam o bolącej nodze i włączam dopalacz, choć główny bak jest prawie pusty. Zaczynam dublować najwolniejszych biegaczy, kończących dopiero pierwszą pętlę. Prawie wpadam na panią, która znienacka przeszła w marsz bez uprzedniego zejścia na bok, a po chwili wyprzedzając po zewnętrznej – na gościa, który chciał przybić piątkę kibicom i zabiegł mi drogę. Taranuję go bez pardonu (sorry, twoja wina), zostawiam z tyłu i dalej zasuwam mocno pod górę. Wkładam wszystkie siły i zdaje się, że w zasięgu wzroku (czyli dziesięciu metrów) nie mam konkurencji. Ale siły szybko się kończą. Od brzucha do mostka rozlewa się znajome pieczenie wskazujące, że jestem już głęboko w strefie beztlenowej, kilka uderzeń od HRmax. Czuję, że zaraz odetnie mi prąd, zaczynam oddychać na trzy. Niestety do mety jeszcze całe 300 metrów. Wypruwam z siebie wszystko i do ostatnich metrów długimi susami wyprzedzam jeszcze kilku rywali. Wreszcie meta, specjalnie dla fotografa unoszę ręce w geście triumfu.
Za bramą staram się nie upaść i nie zatrzymywać, żeby nie spowodować wypadku, ale ledwo powłóczę nogami. Odbieram medal i izotonik, który łapczywie wypijam, wymieniam wrażenia z napotkanymi kolegami. Kwadrans rozciągania i truchtu do auta, bo tam czeka telefon z smsem. Ale smsa jeszcze nie ma, więc wycieram się, piję białko, zjadam banana i robię na parkingu jeszcze jedną sesję rozciągania. Z wyglądu, zachowania i zapachu daleko mi do typowego gościa świątyni handlu, ale to nie ma znaczenia, i tak już pustawo. Po chwili jest sms z wynikiem! Z planem złamania 46 minut to przesadziłem, ale i tak życiówka poprawiona o 45 sekund, wow! W tej imprezie bierze udział wielu początkujących, dlatego tylko 16% biegaczy miało lepszy czas ode mnie, a w kategorii wiekowej 22%. Naprawdę są powody do zadowolenia, ale z braku sił nie skaczę z radości nawet w myślach. Emocje zostawiam na potem, gdy będę spisywał tą relację.
W domu nawet się nie umywszy zasnąłem słodko przy stole, jedząc kolację :) Gdy obudził mnie pokrzywiony kręgosłup, dotarłem tylko do sofy i tam jak dziecko kimałem do późnego ranka… na szczęście niedzielnego. A co, zasłużyłem!
Zapis: klik
Fotorelacja: klik
PS. Jeśli dotrwaliście do końca, to pewnie lubicie takie relacje. W takim razie na pewno spodoba się Wam to: klik (a szczególnie tym, którzy czytali książkę Chrisa McDougalla „Urodzeni biegacze” – moją ulubioną). Co prawda popełniam tu piśmiennicze samobójstwo zestawiając ten tekst z moim, ale co tam, podzielę się :)
tikitiki1986
31 lipca 2014, 21:12Mówiłam już kiedyś, że Cię lubię ? :)))) świetnie piszesz :) i tak po cichutku przepraszam, że milczę, nie mam czasu, ciągle gdzieś latam, we wtorek wrócę z nad morza i się odezwę. Gratulacje :)
curly.wirly
30 lipca 2014, 10:19Wspaniały ten bieg i niezwykła intencja (tak to po polsku brzmi?). Samo czytanie sprawia radość i przyspiesza tętno, wczułam się i z Tobą 'biegłam', masz lekkie pióro (klawiaturę :P ) Bardzo, bardzo gratuluję życiówki! :)
strach3
30 lipca 2014, 10:26Dziękuję wszystkim :)
Magdalena762013
30 lipca 2014, 06:26Podczytuje Cie od pewnego czasu. Fajnie, ze udaje Ci sie robic postepy biegowe.
deviga
30 lipca 2014, 00:09Świetnie się czyta te Twoje relacje i aż chce się biegać i startować :)
Weronikaaaaaa
29 lipca 2014, 21:53tez kiedyś pobiegnę. teraz wstyd się pokazać.