Do zrobienia są dwie pętle po 5 km. Trasa spod stadionu Polonii prowadzi najpierw na południe Bonifraterską, Miodową i Krakowskim Przedmieściem. Na początku jak zawsze tłok i lawirowanie w tłumie, choć jest o niebo lepiej niż ostatnio, gdy nie było wyznaczonych stref. Wzdłuż trasy masa kibiców – tych, którzy szukają w tłumie „swoich” biegaczy, i tych, którzy przyszli dopingować tak po prostu. To bardzo budujące, gdy się słyszy doping i brawa od obcych ludzi, zwłaszcza starszych. Najgłośniej jest zawsze na wbiegu w Krakowskie, zawsze tam przyspieszam, ten doping dodaje skrzydeł. Jeszcze kawałek i skręt w lewo w Karową. Bez wątpienia najprzyjemniejsze miejsce całej trasy. Nie ukrywam, że głównie dlatego, że jest to dość długi zbieg ślimakiem, na którym zawsze zyskuję sporo czasu…
Ale drugim ważnym powodem są historyczne rekonstrukcje, dla których zawsze wyłączam muzykę: znicze, posterunki, odgłosy wystrzałów, unoszący się dym powstańczych walk… Wspomnienie o tych, którzy kiedyś walczyli o wolność, z której dziś korzystamy nawet o niej nie myśląc. Coraz więcej ludzi odsyła ich w niebyt na półkę historii razem z czarno-białymi filmami z tego okresu, a przecież to byli ludzie z krwi i kości, tacy sami jak my… Nie uderzając w patos, jestem tu także ku ich pamięci. Zatrzymajmy się wszyscy na chwilę w piątek o 17:00, gdy rozlegną się syreny. Niezależnie od oceny Powstania w sensie historycznym, ta chwila im się należy.
Przed końcem Karowej jest ustawiona kurtyna wodna, w której sam środek wbiegam całym impetem. W jedną sekundę jestem cały mokry. Co za ulga! Oczywiście pulsometr jest innego zdania i po chwili wysiada. Ale i tak wiem, że już po pierwszym kilometrze puls przekroczył 180 ud/min i powoli dryfuje ku górze. Zaczyna się długi odcinek wzdłuż Wisły – zachodnią nitką Wybrzeża Gdyńskiego na północ. Mija mnie karetka, w tym upale zemdlonych będzie dziś niemało, zwłaszcza, że odsetek kompletnych amatorów jest na tym biegu wyjątkowo duży. Ten długi prosty odcinek jest ciężki – choć dopiero 3 km za mną, zmęczenie daje się już we znaki. Do wyznaczonego (przyznam, że zbyt ambitnie) tempa brakuje mi coraz więcej. Ale wciąż powoli wyprzedzam innych, m.in. biegacza z repliką karabinu i drugiego, zamaszyście machającego sporą flagą. Kiedyś też tak pobiegnę. Dziś mimo wszystko przyjechałem tu po życiówkę, ale dla wielu innych ten bieg to przede wszystkim celebracja.
Na skręcie w Sanguszki druga kurtyna, z której skwapliwie korzystam. Zaczyna się podbieg. Czytaliście kwietniową relację z Półmaratonu Warszawskiego, fragment o ciężkim podbiegu na Agrykoli? Ten wcale nie jest lżejszy, ludzie padają jak muchy ;) Staram się nie szarżować, ale nie stracić też za dużo. Po kilku minutach pierwsza pętla za mną i czas na nawodnienie. Normalnie nie piję na dyszkach, ale w tym upale muszę. To oczywiście kosztuje stratę cennych sekund i wybicie z rytmu. Drugą pętlę zaczynam porządnie zmęczony i nawet nie próbuję już pilnować założonego tempa. Powtórka: znów mega doping na Krakowskim, z górki na pazurki w Karową i kurtyna wodna.
Wreszcie ostatnia prosta przed podbiegiem. Staram się wycisnąć z siebie jeszcze więcej, ale nie bardzo jest skąd. Tempo mam w miarę równe, przed sobą widzę tą samą koszulkę, która dogoniła mnie przy wodopoju (albo ja ją). W końcu udaje się przyspieszyć i teraz wyprzedzam ją, a potem innych. Jest szeroko, więc przeciskam się w szczelinach między biegaczami dość płynnie. Już od dawna nikt mnie nie wyprzedził, a ja koszę kolejnych rywali jak młodą trawę, choć i tak zostaję 100 metrów za pierwotnym planem. Zostały tylko 2 kilometry do mety, ale wziąwszy pod uwagę ten ostatni km nie wiem, czy dobrze rozłożyłem siły, czy ich nie zabraknie. Nic, napieram dalej.
cdn.