Pewnego dnia w lokalnej gazecie przeczytałem artykuł Izy Antosiewicz, radnej z mojego osiedla, biegaczki, czytaj kosmitki. Opisała 10-tygodniowy program marszobiegowy, który pozwala prawie każdemu (wymagane BMI <30 i brak konkretnych przeciwwskazań zdrowotnych) osiągnąć zdolność 30 minut ciągłego biegu właśnie po 10 tygodniach. Opowiedziała też o swoich odczuciach, związanych z bieganiem i nie ulegało dla mnie wątpliwości, że to fajna sprawa. Zwłaszcza, że bieganie jako wysoko energochłonny sport z punktu widzenia chudnięcia jest jednym z najlepszych wyborów. Mimo to, pół godziny nieprzerwanego biegu w odniesieniu do siebie to była wtedy zupełna abstrakcja. Czułem się, jakbym porywał się z motyką na słońce. Gdy jednak zdałem sobie sprawę, że babka jest matką trójki dzieci, starszą ode mnie o prawie 10 lat, stwierdziłem że jeśli ona dała radę, to ja też dam. Była połowa sierpnia 2010 roku i właśnie kończyłem kolejny cykl dietowy z wagą 72 kg.
Założyłem sobie w Excelu porządny, dobrze przemyślany dzienniczek treningowy, w którym rozpisałem plan i monitorowałem postępy. Gdy coś szło nie tak, analizowałem przyczyny i zapisywałem je wraz z wnioskami. To było dobre, a z drugiej strony… Biegałem wieczorami po osiedlowych chodnikach, w zwykłych adidasach i bawełnianej koszulce pod bawełnianą bluzą, a moim jedynym wyposażeniem był zwykły zegarek ze stoperem i podświetleniem. Odcinki biegowe robiłem na wyścigi, bo skoro już ruszyłem tyłek, to nie po to, aby się obijać, prawda? Oddychałem robiąc jeden wdech nosem i trzy wydechy ustami. Byłem totalną kaleką, ale na szczęście o tym nie wiedziałem. Byłem zdeterminowany osiągnąć sukces i wydawało mi się, że nic nie może mi stanąć na drodze.
Po kilku treningach, w miarę wydłużania biegu i skracania marszu, zaczęły mnie boleć kolana. Oczywiście nie poddałem się tak łatwo i biegałem dalej, jednak było coraz gorzej. Wytrzymałem tak trzy razy. Za czwartym ból był tak silny, że musiałem przerwać trening i wróciłem do domu lekko kuśtykając. Ortopeda kazał przestać biegać na 2 tygodnie, przepisał glukozaminę na wzmożenie produkcji mazi stawowej (placebo!). Na kontroli okazało się, że efektu brak, więc skierował na zabiegi rehabilitacyjne laserem i ultradźwiękami (też placebo!). Zanim doczekałem się na termin i je wykonałem, zrobił się listopad.
Marszobiegi mają to do siebie, że na odcinkach biegowych człowiek się poci, a przechodząc w marsz łatwo może nas przewiać, jeśli jest zimno. Gdybym osiągnął zdolność ciągłego biegu bez marszu przed jesiennymi chłodami, kończyłbym bieg dopiero pod drzwiami domu i pewnie przebiegałbym całą zimę. Na tamtą chwilę jednak stopień zaawansowania planu (tydzień drugi z dziesięciu) nie dawał żadnych szans na wznowienie treningów bez przeziębienia. Ten sezon był stracony. Wszystkie wyrzeczenia i potyczki ze słabościami poszły na marne przez jakieś głupie kolana! Pewnie drugi raz nie zdobędę się na to, by znów spróbować… Byłem zdruzgotany.
Mirajanee
19 maja 2014, 04:58Przyznam się bez bicia, że z zapartym tchem śledziłam dwa ostatnie posty, jednak będąc ciągle w pracy nie miałam później siły i ochoty na odpalanie laptopa już po powrocie do domu.. Cóż mogę powiedzieć.. Rewelacyjny styl pisania, co już doskonale pan wie. Takie cykle z zataczaniem kręgu w diecie są też moim niedawnym doświadczeniem, a sama również miałam problem, lecz nieco innej natury, z kolanami, przez co musiałam zapomnieć o bieganiu.. Pana wspomnienia są mi przez to jakieś takie bardzo bliskie, a jednocześnie Pana podziwiam, że po tylu próbach pan wciąż potrafił się zmobilizować i zorganizować w wielu kwestiach. Takie samozaparcie jest prawdziwym skarbem :) Pozdrawiam.
strach3
19 maja 2014, 08:55Jeszcze Ci się znudzi, odcinków pełnych wzlotów i upadków będzie 10, jak w wenezuelskiej telenoweli ;) Dziękuję za kolejny miły komentarz, chce się pisać gdy wiadomo, że komuś się podoba. Ech, gdybym jeszcze potrafił się zmobilizować w innych sprawach tak jak w tej, świat byłby mój... ale w sumie nie mogę narzekać :) A z Twoimi kolanami to już przesądzone? Odezwij się na PW.