Choć cieszyłem się z powrotu do „normalnego życia”, to wiedziałem, że całkowite zwolnienie kontroli skończy się efektem jojo. Postanowiłem nie folgować sobie zbytnio, ale jednocześnie o życiu w dotychczasowym reżimie ciągłej kontroli nie mogło być mowy. Potrzebna była metoda, będącą złotym środkiem, pozwalająca utrzymać wagę bez męczącego liczenia kalorii. Wymyśliłem ją na dwóch filarach.
Po pierwsze rozsądny jadłospis. Dodając dotychczasowy dzienny deficyt kaloryczny (700 kcal) do jadłospisu dietowego (1600 kcal) uzyskałem nowy jadłospis referencyjny, stanowiący pewną normę. Porównywałem do niej „na oko” to, co jadłem, wykorzystując zdrowy rozsądek i nabyte doświadczenie zamiast liczenia kalorii.
Drugim filarem była cotygodniowa kontrola wagi i progi reakcji. Dopóki wskazówka nie przekroczyła 2 kg na plusie, trzymałem dotychczasowy kurs. Gdy przekroczyła, następowała interwencja: wracałem do diety na czas, potrzebny do zrzucenia tych 2 kg. Moja metoda działała bardzo dobrze, przez pół roku waga nie zmieniła się.
Z czasem jednak w pracy i w domu zaczęły się problemy, o których nie będę tu pisał. Codzienna walka z nimi i zły nastrój sprawiały, że trzymanie się zasad traciło na znaczeniu i powoli szło w kąt. Najpierw przestałem się ważyć, wierząc, że z grubsza jest ok. Potem już wiedziałem, że nie jest dobrze, ale miałem nadzieję, że jeszcze nie jest bardzo źle. Jadłem trochę więcej, a dla poprawy humoru co drugi dzień w pracy kupowałem słodziutką, aromatyczną white chocolate mocca, która jak się później okazało, była prawdziwą bombą kaloryczną. Do tego często kawałek pysznego tortu marchewkowego. Wystarczyło wyjść z pokoju i zjechać windą na dół do coffeeheaven. A jeśli nawet taka myśl nie napatoczyła się po południu, to wieczorem droga do wyjścia biegła obok drzwi, z których zawsze pięknie pachniało kawą, cynamonem i wanilią. Wiedziałem, że powinienem coś zacząć robić, ale na tej konkluzji się kończyło, nie szło za tym działanie. Czułem się zbyt przytłoczony innymi sprawami, żeby było mnie na nie stać. Potem przyszło zobojętnienie i przestałem się przejmować tym, że osuwam się w dół, zaprzepaszczając osiągnięty z takim trudem wynik diety. Wciągałem kolejne kawy już każdego popołudnia, nie stroniąc od innych słodyczy i pizzy na obiad.
Pewnego dnia garnitur znów nie chciał się dopiąć… Zatoczyłem koło.
Opisu kolejnych diet Wam oszczędzę. W skrócie, korzystałem ze znanych już przepisów Vitalii i przeprowadzałem kampanie ponownie, podporządkowując życie ich rygorowi. Luty 2009 – waga 79 kg, maj 2009 – 70 (utrata 9 kg w 3 miesiące, nieźle). Kwiecień 2010 – waga już 83, wrzesień – 72. Zataczałem kolejne koła.