Najpierw z górki. Nie można osiągnąć jeszcze docelowego tempa, lawirowanie w tłoku. Powtarzam jak mantrę: byle nie za szybko, byle nie spalić się na starcie. Powtarzam tak skutecznie, że nagle mam kilkanaście sekund straty i muszę doganiać.
Skręcamy w Marszałkowską. To już trzeci kilometr, więc jest luźniej i można wejść we właściwe tempo. Kolejny zakręt i Królewska, a potem Krakowskie Przedmieście. Wszędzie stoją ludzie i dopingują. Jeden trzyma transparent „Chuck Norris never ran a halfmarathon”, co wywołuje szeroki uśmiech na mojej twarzy. Zaczynam czuć moc, biegnie się lekko, nie mam problemu z utrzymaniem prawidłowej techniki i postawy ciała. Ale wiem, że to dopiero początek. Choć dla niektórych to początek końca – już teraz przechodzą do marszu. Przede mną biegnie dziewczyna w kurtce i wełnianej, grubej czapce. Murowana kandydatka do omdlenia w ciągu najbliższych 5 km.
Na Bonifraterskiej punkt nawadniania. Jest już ciepło i choć puls mam w normie, to wiem że pić trzeba zawczasu. Kiedy przyjdzie pragnienie, będzie już za późno. Niestety lawirowanie przy stolikach i picie z kubka kosztuje cenne sekundy.
Kolejny zakręt w Konwiktorską i zaczyna się zbieg. Na zbiegach jestem dobry, doganiam gościa z buteleczkami zatkniętymi za pas biodrowy, który nie stracił czasu w punkcie nawadniania. Dociera do mnie, że taki pas to konkretny uzysk, też sobie taki kupię.
Wbiegamy na Wisłostradę. To najdłuższy prosty odcinek, prawie 6 km, niestety pod słońce. Jest już gorąco, choć puls wciąż w normie. Podwijam rękawy koszulki i dziękuję sobie w myślach, że wybrałem białą. Przebiegając pod kładkami jest chwila odpoczynku od słońca, ale tylko po to, aby za chwilę sieknęło tym mocniej.
Wreszcie tunel. Cień, dający odpoczynek, ale także utrata sygnału satelitów, przez co kontrolę tempa można oprzeć tylko na wyczuciu. Niestety po wybiegnięciu na słońce okazuje się, że straciłem całą minutę! To niemożliwe, ewidentnie błąd pomiaru. Tylko jak teraz na szybko ocenić łączną stratę? Fcuk, będzie trzeba pilnować oznaczeń kilometrów i przeliczać na szybko w pamięci.
Na 11stym km czas na tankowanie. Odkręcam tubkę z żelem energetycznym i wyciskam. Żel okazuje się dziwnie rzadki i spora część ląduje na dłoni. Do końca biegu będę się więc lepił. Przy kolejnym wodopoju jeden kubek wypijam, a drugi wylewam na głowę i klatę. Od razu lepiej!
Cały czas tracę po kilka sekund na każdym kilometrze, uzbierało się z tego już sporo. Nad kontrolą tempa muszę popracować. Ale mam jeszcze asa w rękawie… tyle, że jest coraz bliżej do Potwora.
Wbiegamy do Łazienek. Przed Potworem trzeba trochę odpocząć, nie można go zlekceważyć biegnąc na wyczerpaniu, bo potrafi przeżuć nieświadomego nieszczęśnika na miazgę. Ograniczam się więc tylko do wyrównania tempa i oddechu i zbieram siły do walki.