I oto jest. Podbieg na Agrykoli. Zna go chyba każdy warszawski biegacz. To tu robi się siłę biegową. Pamiętam, jak kiedyś szósty z rzędu sprint pod górę na niepełnym wypoczynku prawie odciął mi prąd. To tu chłopcy oddzielą się od mężczyzn.
Wytrzymaj. Ale także zwolnij trochę, bo kto wywalczy zerową stratę, ten polegnie na dalszych kilometrach. Wycofaj się, aby zwyciężyć. Niestety nawala pulsometr i kontrolę intensywności muszę oprzeć na wyczuciu. W sumie jest nieźle, w głowie prawie nie huczy a wyprzedza mnie mniej osób niż zostaje z tyłu i straciłem tylko pół minuty. Załóżmy na razie, że jestem mężczyzną. Na razie, bo zobaczymy jak skończę.
Pokonałem Potwora, ale do mety jeszcze 5 km. Niby niedużo, ale za wcześnie na ostatni zryw. Mimo to czas na zagranie mojego asa – tylko czy go mam? Teraz się okaże. Zaczynam przyspieszać. Właśnie teraz, gdy zmęczenie podsuwa rozkoszne myśli o zejściu z trasy, podkręcam tempo. To jednak tylko pozornie samobójstwo. Po to ćwiczyłem biegi z narastającą prędkością, żeby w końcówce móc wyprzedzać innych, już słabnących. To dodaje skrzydeł i wyłącza ból. To jest mój as w rękawie.