Po raz nie wiedzieć już który, wracam.
Nie wytrzymuję sama ze sobą, sama ze sobą sobie nie radzę.
Każdy powrót do domu oznacza słodycze, kilogramy i tony słodyczy. Każdy wieczór na stancji niesie za sobą widmo ciemnego, irlandzkiego piwa.
Jem, by zapomnieć. Piję, by zapomnieć. Nie zapominam. O nie, to zostaje w człowieku na zawsze. Chorobliwe pragnienie kości na wierzchu i niechęć do robienia czegokolwiek w tym kierunku. Niechęć czy może - strach? Strach przed demonem, przed opętaniem przez szepty i krzyki "Chuda! Masz być CHUDA! Nie możesz zjeść nawet tego kolejnego jabłka, tam są KALORIE, to twój WRÓG, zaszkodzą ci, co mnie obchodzi, że zdychasz z głodu, zrób sobie herbatę, przejdzie ci!".
Tak, boję się tego.
Tak, pragnę tego bardziej niż czegokolwiek.
Szczątkowa kontrola nad własnym losem.